– Mnóstwo ludzi przyjeżdża do Cove na Najwspanialsze Lody Świata – powiedziała, uśmiechając się do niego. – Za dużo, żeby zapamiętać poszczególne osoby. A trzy lata temu… cóż, w moim wieku ledwie mogę sobie przypomnieć, co ugotowałam Halowi na obiad w ubiegły wtorek.
– Ale proszę, niech pani o tym pomyśli, pani Vorhees. Zatrzymałem się w pensjonacie Thelmy. – Kiedy rozległ się dzwonek przy drzwiach, odwrócił się. Do środka weszła kobieta w średnim wieku. W przeciwieństwie do Marthy wyglądała jak Cyganka, głowę przewiązaną miała czerwoną szarfą, a na nogach grube wełniane skarpetki i wygodne sandały. Ubrana była w długą spódnicę i wełnianą, ciemnoczerwoną marynarkę. Miała ciemne i bardzo piękne oczy. Musiała być najmłodszą mieszkanką miasteczka.
– Cześć, Sherry – odezwała się. – Już cię zmieniam.
– Dzięki, Amabel. Och, to jest James Quinlan. Panie Quinlan, to jest Amabel Perdy. Jest prawdziwym prywatnym detektywem z Los Angeles, Amabel. Próbuje tu odkryć, co się stało ze starszą parą, która mogła przejeżdżać przez Cove i kupować tu lody. Jak oni się nazywali? A tak, Harve i Marge.
Patrząc na niego Amabel uniosła w górę ciemne, cygańskie brwi. Była bardzo spokojna, nie odezwała się ani słowem, tylko patrzyła na niego z pełną swobodą,
A więc to była ciotka. Jak szczęśliwie się złożyło, że spotkał ją tutaj, a nie u niej w domu, gdzie spodziewał się znaleźć Sally Brainerd. Amabel Perdy, artystka, kiedyś hippiska, była nauczycielka. Wiedział, że jest wdową i że była żoną innego artysty, którego poznała w Soho wiele lat temu. Zmarł jakieś siedemnaście lat temu. Jego sztuka nigdy nie miała wielkiej wartości. James wiedział teraz także, że odtrąciła Purna Daviesa. Zauważył, że z wyglądu w niczym nie przypominała swojej siostrzenicy.
– Nie pamiętam żadnych starszych państwa o imionach Harve i Marge – rzekła Amabel. – Pójdę teraz na zaplecze, żeby się przebrać, Sherry. Zrób kasę, dobrze?
Była najlepszym kłamcą z dotychczas poznanych. Zdusił w sobie tę przeklętą ciekawość. Nie to było ważne. Liczyła się tylko Sally Brainerd.
– Jak się miewa twoja siostrzeniczka, Amabel?
Amabel wolałaby, aby Sherry nie piła tyle mrożonej herbaty. Przez to za dużo paplała. Odpowiedziała jednak uprzejmie:
– Czuje się lepiej. Była po prostu wyczerpana podróżą.
– Tak, naturalnie. – Sherry Vorhees nadal sączyła napój z dużego plastikowego kubka i uśmiechała się do Jamesa. Tamten angielski aktor nazywał się Timothy Dalton. Piękny mężczyzna. James Quinlan podobał jej się jeszcze bardziej. – W Cove nie ma zbyt wiele do roboty. Nie wiem, czy wytrzyma pan nawet tydzień.
– Któż to może wiedzieć? – odparł James, wrzucił serwetkę do białego kosza na śmieci i wyszedł z lodziarni.
Następnym celem jego wyprawy był dom Amabel Perdy, niewielki biały budynek na rogu Main Street i Conroy Street. Czas zabrać się za robotę.
Kiedy zastukał w białe, rzeźbione drzwi, usłyszał w środku jakiś łoskot. Brzmiało to tak, jakby ktoś przewracał meble. Zapukał głośniej. Usłyszał kobiecy krzyk przerażenia.
Przekręcił klamkę, ale drzwi były zamknięte na klucz. O cholera! Oparł się ramieniem o drzwi i pchnął mocno. Drzwi poleciały do środka.
Zobaczył Susan Brainerd klęczącą na podłodze z telefonem. Słyszał dźwięk sygnału. Rękę zwiniętą w pięść trzymała wepchniętą w usta. Pewnie sama się przestraszyła swojego krzyku – a może bała się, że ktoś może ją usłyszeć. Cóż, usłyszał ją i oto tu był.
Gapiła się na niego, gdy wpadał do małego saloniku Amabel, po czym przywarła do ściany, jakby miał zamiar ją zastrzelić, wyciągnęła pięść z ust i znowu krzyknęła.
Naprawdę bardzo głośno.
ROZDZIAŁ 4
– Przestań się wydzierać! – huknął na nią. – O co chodzi, do cholery? Co się stało?
Sally wiedziała, że to było to. Nigdy wcześniej go nie widziała. Nie był stary, jak wszyscy pozostali w tym mieście. Nie pasował tutaj. Wytropił ją. Pojawił się tu, aby ją zaciągnąć z powrotem do Waszyngtonu albo zabrać siłą do tamtego okropnego miejsca. Tak, mógł pracować dla Beadermeyera i prawdopodobnie tak właśnie było. Nie mogła tam wrócić. Wpatrywała się w potężnego mężczyznę, stojącego nad nią i patrzącego dziwnie, jakby naprawdę był przejęty, ale przecież wiedziała, że nie był, nie mógł być przejęty, że to tylko podstęp. Był tutaj, żeby ją skrzywdzić.
– Telefon – powiedziała, bo i tak miała umrzeć, więc słowa nie miały najmniejszego znaczenia. – Ktoś zatelefonował i mnie przestraszył.
Mówiąc to wstała i zaczęła się od niego odsuwać.
Zastanawiał się, czy ma broń. Zastanawiał się, czy się odwróci i po nią pobiegnie. Nie chciał, żeby to się źle skończyło. Skoczył do przodu i złapał ją za lewe ramię, ona zaś krzyknęła i obróciła się, usiłując mu się wyrwać.
– Cholera, nie zamierzam zrobić ci krzywdy.
– Idź sobie! Nie pójdę z tobą, nie pójdę. Idź sobie.
Łkała i dyszała, walcząc z nim z całych sił. Wrażenie wywarł na nim sposób, w jaki zdzieliła go pięściami tuż poniżej żeber, w miejsce, gdzie naprawdę bolało, a potem podniosła nogę, aby go kopnąć kolanem.
Szarpnął ją ku sobie i oplótł ramionami, przytrzymując, aż się uspokoiła. Nie miała teraz pola do działania, nie było sposobu, żeby mogła mu zrobić krzywdę. Była przeciwnikiem wagi lekkiej, ale miejsce poniżej żeber, gdzie go uderzyła, bolało jak wściekłe.
– Nie zamierzam ci zrobić nic złego – powtórzył cichym, spokojnym głosem. W FBI uchodził za jednego z najlepszych śledczych ze względu na umiejętność właściwego modulowania głosu, mówienia łagodnie i uspokajająco, to znów ostro i złośliwie – w zależności od tego jak było trzeba, by osiągnąć to, co chciał.
Teraz odezwał się swoim swobodnym, miękkim tonem:
– Usłyszałem twój krzyk i pomyślałem, że ktoś jest tu z tobą i cię atakuje. Chciałem tylko zachować się jak bohater.
Zesztywniała, przyciśnięta plecami do jego klatki piersiowej. Jedynym odgłosem zakłócającym ciszę był dźwięk sygnału, dobiegający z telefonicznej słuchawki,
– Jak bohater?
– Tak, bohater. Już w porządku?
Skinęła głową.
– Naprawdę nie przyszedłeś mnie skrzywdzić?
– Jasne, że nie. Przechodziłem po prostu, kiedy usłyszałem twój krzyk.
Rozluźniła się z wyraźną ulgą. Uwierzyła mu. Co, u licha, ma teraz zrobić? Pozwolił jej się odsunąć i sam zrobił krok do tyłu. Schylił się i podniósł telefon, odłożył słuchawkę na widełki, po czym postawił aparat na stoliku.
– Przepraszam – odezwała się. Objęła się rękoma. Była biała jak prześcieradło. – Kim jesteś? Przyszedłeś do Amabel?
– Nie. Kto dzwonił? Jakiś nieprzyzwoity rozmówca?
– To był mój ojciec.
Usiłował na nią nie patrzeć, nie roześmiać się z tego, co powiedziała. Jej ojciec? Jezu, dziewczyno, dwa dni temu go pochowano, widziało to mnóstwo ludzi. Gdyby twego ojca nie przesłuchiwało FBI, nawet prezydent byłby na pogrzebie. Podjął decyzję.
– Rozumiem, że twój ojciec nie jest najprzyjemniejszym facetem?
– Owszem, nie jest, ale nie to jest najważniejsze. On nie żyje.
James Quinlan znał jej teczkę na pamięć. Teraz potrzebne mu było jedynie, by się przed nim otworzyła.
Odnalazł ją, zawarł z nią znajomość, ale wyglądała na bliską załamania. Wariatka nie była mu potrzebna. Potrzebna mu była Sally Brainerd zdrowa na umyśle, zachowywał więc spokój i w głosie, i w ruchach.
– Sama wiesz, że to niemożliwe – odezwał się łagodnie.