Widziała tylko wodę i gruby, ciemny pokład liści. Próbowała krzyczeć i zadławiła się gałganem.
– Bardzo romantycznie, prawda? Stać nago w świetle księżyca. I jesteśmy tu tylko my, ty i ja. Pokochajmy się.
Sparaliżowana strachem, Edda Lou patrzyła na postać wyłaniającą się z cienia. Zobaczyła światło księżyca przemykającego po nagiej skórze. Zobaczyła błysk długiego noża.
Rozpoznała człowieka, który ku niej szedł i obok strachu poczuła odrazę. Fala mdłości podeszła jej do gardła. A tamten człowiek był coraz bliżej i bliżej.
Jej błagania i modlitwy tłumił knebel. Cienkie strumyczki krwi spływały jej po plecach i nogach, kiedy wiła się na pniu. Obce dłonie dotykały jej, gniotły, głaskały. I usta. Gorące łzy stoczyły się wolno po policzkach Eddy Lou, kiedy pożądliwe wargi zamknęły się na jej bezbronnych piersiach.
Śliskie od potu ciało ocierało się o nią, robiło rzeczy, z którymi jej umysł nie mógł się pogodzić. Szlochała rozpaczliwie, drżała pod każdym dotknięciem wilgotnych ust, natrętnych palców, rzeźnickiego noża. Bo przypomniała sobie, co stało się z Anette i Francie, wiedziała, że tu tę sama tępa grozę, tę samą odrazę w ostatnich chwilach życia.
– Chcesz tego. Chcesz tego. – Głos docierał do niej poprzez szum mózgu. – Dziwka! – Nóż odwrócił się, tnąc delikatnie, niemal bezboleśnie ramię Eddy Lou. Kiedy tamte usta zamknęły się na ranie, Edda Lou omdlała.
– O nie! – Dłoń uderzyła ją delikatnie po twarzy. – Dziwki nie śpią w pracy. - Rozległ się śmiech, niemal chichot. Edda Lou otworzyła oczy i ujrzała tuż przy sobie roześmiane okrwawione wargi. – Tak lepiej. Musisz patrzeć. Gotowa?
– Proszę, proszę, proszę – krzyczał głos w jej głowie. – Nie zabijaj mnie. Nie powiem, nie powiem, nie powiem!
– Nie! – Głos był ochrypły z podniecenia i Edda Lou ujrzała szaleństwo w oczach, które tak dobrze znała. – Nie jesteś warta, by cię wypieprzyć.
Tamten człowiek wyrwał knebel z jej ust. Przyjemność nie byłaby pełna bez tego ostatniego, wysokiego krzyku. Urwał się, kiedy nóż przejechał po gardle Eddy Lou.
Caroline usiadła na łóżku. Serce waliło jej w piersiach. Zacisnęła obie ręce na koszuli nocnej, omal jej nie rozrywając.
Krzyk, pomyślała w panice. Słyszała swój chrapliwy oddech. Kto krzyczał?
Szukała na oślep lampki, kiedy przypomniała sobie, gdzie jest. Opadła z powrotem na poduszki. To nie Filadelfia. Nie Baltimore, nie Nowy Jork ani Paryż. Jest na wsi w stanie Missisipi, śpi w łóżku swoich dziadków.
Odgłosy nocy zdawały się wypełniać pokój. Świerszcze, cykady, żaby, sowy. Usłyszała drugi krzyk, pełen grozy. Sowy, przypomniała sobie. Babcia uspokajała ją, kiedy ten sam odgłos wyrwał ją ze snu w dzieciństwie.
„To tylko sowa, słoneczko. Nic strasznego. Śpij spokojnie”.
Zamknąwszy oczy Caroline wsłuchiwała się w długie „hu – huu”. Leśne odgłosy. Próbowała zignorować poskrzypywanie starego domu. Wkrótce dźwięki te staną się równie znajome jak szum ulicy i daleki jęk syren.
Jest tak, jak powiedziała babcia. Może spać spokojnie.
ROZDZIAŁ TRZECI
Tucker siedział na bocznym tarasie, gdzie purpurowy powojnik oplatał wiklinową kratkę. Koliber przemknął obok niego kolorową plamą i przysiadł, by napić się z wielkiego kielicha kwiatu. Z domu dobiegał szum odkurzacza Delii. Dźwięk wydostawał się przez osłonięte siatką okna i mieszał z pobzykiwaniem pszczół.
Pod szklanym stolikiem leżał stary pies rodziny, Buster, worek luźnej skóry i starych kości. Od czasu do czasu zbierał energię, by machnąć ogonem i łypnąć okiem przez szklaną taflę na śniadanie Tuckera.
Tucker zdawał się nie zwracać uwagi na żaden z porannych dźwięków i zapachów. Wchłaniał jej mimochodem, z tym samym roztargnieniem, z jakim popijał zimny sok, czarną kawę i gryzł grzankę.
Odprawiał jeden ze swoich ulubionych porannych rytuałów: przeglądał pocztę.
Jak zwykle nadszedł stos magazynów i katalogów mody dla Josie. Zrzucał je, jeden po drugim, na wyściełane krzesło obok. Przy każdym plaśnięciu Buster podnosił swoje kaprawe oczka z nadzieją, po czym pomrukiwał pełen dezaprobaty.
Był list do Dwayne'a z Nashville, zaadresowany dziecinnym charakterem pisma Sissy. Tucker skrzywił się z niechęcią. Przyjrzał się kopercie pod światło i odłożył ją na bok. Wiedział, że nie jest to upomnienie o alimenty. Jako rodzinny księgowy osobiście wypisywał miesięczne czeki. Sissy otrzymała pieniądze przed dwoma tygodniami.
Zgodnie ze swoim systemem katalogowania, rachunki odłożył na jedno krzesło, korespondencję prywatną za dzbanek z kawą, a listy od organizacji charytatywnych wrzucił do kosza na papiery przy swoim krześle.
Radził sobie z nawałem próśb o wsparcie w ten sposób, że raz w miesiącu sięgał na oślep do kosza i wyciągał dwa listy. Wylosowane organizacje otrzymywały hojne datki, obojętnie czy była to akurat Fundacja Ochrony Dzikich Zwierząt, Amerykański Czerwony Krzyż czy Towarzystwo Zapobiegania Zanokcicy. Dzięki tej prostej metodzie, Tucker czuł, że Longstreetowie Wypełniają swoje obowiązki wobec społeczeństwa. A jeśli pewne organizacje czuły się zdziwione faktem, że jednego miesiąca otrzymały kilkadziesiąt tysięcy dolarów, a przez następne lata ani centa. Tucker był zdania, że to ich problem.
On miał własne.
Nieskomplikowana czynność sortowania poczty pomogła mu o nich zapomnieć, przynajmniej na chwilę. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedział, co powinien uczynić, ponieważ Edda Lou nie dawała znaku życia. Miała dwa dni na podjęcie dalszych kroków zaczepnych po wstrząsającym oświadczeniu publicznym, ale najwyraźniej postanowiła działać na zwłokę. Nie tylko się z nim nie skontaktowała, ale nie odpowiadała na telefony.
Było to niepokojące – zwłaszcza od czasu, gdy otrzymał próbkę jej złości i dowiedział się, że potrafi uderzyć znienacka, z szybkością jadowitego węża. Czekanie, aż zatopi w nim żądło, działało Tuckerowi na nerwy.
Pośród listów od synów Dwayne'a znalazł liliową, uperfumowaną kopertkę, która mogła pochodzić tylko od jednej osoby na świecie.
– Kuzynka Lulu – Tucker uśmiechnął się od ucha do ucha i zapomniał o swoich kłopotach.
Lulu Longstreet Boyston należała do odłamu Longstreetów pochodzącego z Georgii i była kuzynką dziadka Tuckera. Oceniano jej wiek na siedemdziesiąt parę lat, choć od dawna przyznawała się jedynie do sześćdziesięciu pięciu. Była nieprzyzwoicie bogata i kompletnie szalona.
Tucker ją uwielbiał. Choć list adresowany był „do moich kuzynów Longstreetów”, Tucker otworzył go bez ceremonii. Nie miał zamiaru czekać, aż Dwayne i Josie raczą wrócić do domu.
Przeczytał pierwszy akapit, napisany jaskrawoczerwonym atramentem i wydał okrzyk radości.
Kuzynka Lulu donosiła, że „zajrzy” z wizytą.
Jak zwykle, nie sposób było wywnioskować, czy wpadnie na obiad, czy zatrzyma się na miesiąc. Tucker miał szczerą nadzieję, że kuzynka Lulu wybierze tę drugą ewentualność. Potrzebował rozrywki.
Ostatnim razem, gdy „zajrzała” z wizytą, przywiozła karton tortów lodowych opakowany w suchy lód, na głowie zaś miała papierowy kapelusz karnawałowy ze strusim piórem. Paradowała w tym kapeluszu przez tydzień, nie zdejmując go nawet w nocy. Twierdziła, że obchodzi urodziny. Czyjekolwiek.
Tucker zlizał z palców dżem truskawkowy i rzucił Busterowi resztę grzanki. Poniechawszy segregowania poczty, wstał i skierował się w stronę drzwi. Powie Delii, żeby przygotowała pokój kuzynki Lulu.
Był już jedną nogą w salonie, gdy usłyszał rzężenie półciężarówki Austina Hatingera. Tylko jeden pojazd w Innocence wydawał z siebie ten szczególny zgrzytliwo – grzechoczący dźwięk. Opanowawszy chęć, by wejść do domu i zabarykadować drzwi, Tucker wrócił na werandę, gotowy wypić piwo, którego nawarzył.