– Nie, psze pani. Zostanę. O, tam jest panna Josie i ten doktor z FBI. Ma w klapie marynarki taki kwiatek, co sika wodą. Niezły numer z tego doktora.
Caroline rozglądała się w tłumie.
– Zastanawiam się, co zatrzymało Tuckera.
– Nic. – Tucker objął ją od tyłu. – Nie myślisz chyba, że zrezygnowałabym z oglądania parady u boku pięknej kobiety?
Wsparła się o niego plecami.
– Nie.
– Przynieść coś zimnego do picia, panie Tucker? Mam kieszonkowe.
– Dziękujemy, Cyr. Myślę, że kuzynka Lulu ma w tych termosach wszystko, co przepisał pan doktor.
Cyr podskoczył po kubek, który Lulu napełniła likierem, i podała go Tuckerowi.
– Federalny ogląda paradę z biura szeryfa.
– Ach tak? – Tucker posmakował miętówki i oddał kubek Caroline. Wzięła pierwszy łyk i pozwoliła, by napój spłynął jej do gardła.
– Chyba niespecjalnie mu się podoba nasza parada.
– Wygląda jakby mu zaleciało martwym skunksem – skomentował Cyr.
– On nie rozumie. – Tucker jedną ręką objął Caroline, drugą położył na ramieniu Cyra. – O, idzie Jed Larrson i jego chłopcy.
Kiedy sekcja piszczałek i bębnów pod przewodnictwem Larssona przemaszerowała grając „Dixie”, tłum zawył. Ci, którzy siedzieli na trybunach, powstali.
Caroline uśmiechnęła się i złożyła głowę na ramieniu Tuckera. Ona rozumiała.
Czwarty Lipca oznaczał pieczone kurczęta, sałatkę ziemniaczaną i mięsiwo z rożna. Był to dzień przeznaczony na powiewanie flagami, jedzenie ciasta i picie zimnego piwa w cieniu drzew. Rodziny pogrążone w żałobie nadal opłakiwały swą stratę, ramię sprawiedliwości nadal macało na oślep w poszukiwaniu mordercy, a Innocence odgrodziło się od nieszczęścia czerwono – biało – niebieską flagą i świętowało na całego.
Po paradzie przyszła kolej na konkursy na Market Street i rynku miasta. Jedzenie ciast, strzelanie do celu, rzucanie jajkami i plucie pestkami melona.
W milczącym zachwycie Caroline gapiła się na młodych uczestników konkursu jedzenia ciast, którzy z twarzami upaćkanymi jagodami pochłaniali wypieki przy akompaniamencie dzikiego wrzasku kibiców. Ciasta znikały, a na ich miejsce pojawiały się nowe błyszczące foremki. Okrzyki zachęty i porady gastronomiczne mieszały się z jękami tych, którzy dali za wygraną.
– Patrz na Cyra! – Caroline przycisnęła współczująco dłoń do żołądka. – Zjadł chyba z tuzin.
– Dziewięć i pół – uściślił Tucker. – I wyszedł na prowadzenie. No, dalej, chłopie! Nie żuj! Łykaj w całości!
– Nie wiem, jak on oddycha – mruknęła Caroline, kiedy Cyr zagrzebał twarz w foremce numer dziesięć. – Pochoruje się.
– Oczywiście. To część zabawy. Cyr! Nie zwalniaj! Złapał właściwy rytm – zwrócił się do Caroline. – Nie pakuje całej twarzy, licząc na to, że jakoś to będzie, ma opracowaną metodę, działa systematycznie od zewnątrz ku środkowi.
Nie miała pojęcia, skąd Tucker to wie, ona widziała tylko chłopca zagrzebanego po szyję w jagodach. Powiedziała sobie, że to głupia gra, niehigieniczna i mało twarzowa. Ale drżała od stóp do głowy z podniecenia, podskakiwała i wymachiwała rękoma.
– Dalej, Cyr! Łyknij to w całości! Naprzód! Pokaż im, gdzie raki zimują! Patrz! Zaczyna dwunaste. O, Jezu, zatchnie się. Tylko… – Spojrzała na Tuckera i zobaczyła, że szczerzy do niej zęby. – Co?
– Szaleję za tobą. – Całował ją, kiedy Cyr, zielonkawy pod powłoką jagód, został ogłoszony zwycięzcą. – Wpadłem jak śliwka w kompot.
– To dobrze. – Przesunęła dłonią po jego policzku. – To bardzo dobrze. Chyba powinnam pójść i pomóc zwycięzcy zeskrobać sok z twarzy.
– Niech sobie znajdzie własną dziewczynę – zdecydował Tucker i pociągnął ją za sobą.
Na parkingu przed kościołem luterańskim odbywał się konkurs strzelecki. McGreedy dostarczył butelki po piwie, sklep „Przyjaciel Myśliwego” – amunicję. Było już po eliminacjach wstępnych i część zawodników jak niepyszna wycofała się w szeregi widzów.
Tucker z zadowoleniem stwierdził, że Dwayne przygotowuje się do drugiej rundy. Namówienie brata na udział w zabawie kosztowało go sporo wysiłku. Chciał uniknąć plotek, jak długo to możliwe. Chciał, by Dwayne zachowywał się normalnie. Był to, według Tuckera, najlepszy dowód niewinności.
– Josie też bierze udział – zauważyła Caroline.
– Strzelamy do dziecka. Stary Beau już o to zadbał.
– A ty? Nie kusi cię pierwsza nagroda w postaci wędzonej szynki i niebieskiej wstążeczki.
Wzruszył ramionami.
– Nie lubię broni. O, jest Susie. – Odczekał, aż rozbije trzy butelki trzema strzałami. – Ma celną rękę. Dobrze, że wyszła za szeryfa. Inaczej mogłaby robić napady na bank.
– Kuzynka Lulu! – Zaniepokojona Caroline położyła rękę na ramieniu Tuckera. Lulu wkroczyła między uczestników z parą coltów przypasanych do kościstych bioder. – Naprawdę uważasz, że powinna… – Urwała, kiedy starsza pani dobyła broni. Trzy butelki rozprysły się niemal w tej samej sekundzie. – O, rany!
– Potrafi posłużyć się wszystkim od dwudziestkidwójki po AK – 47. – Patrzył, ubawiony, jak Lulu okręca colta na palcu i wsuwa do kabury. – Ale jeżeli poprosi cię, żebyś stanęła z jabłkiem na głowie, radzę odmówić. Nie jest już taka młoda jak kiedyś.
Lulu wyeliminowała Susie i bardzo zirytowanego Willy'ego Shivera. Tłum wrócił na główną ulicę w oczekiwaniu na bieg.
– Nie pobiegniesz? – Caroline wzięła z rąk Tuckera butelkę zimnej coli. Tucker zapalił papierosa i pstryknięciem odrzucił zapałkę.
– Kochanie, dlaczego miałbym biec, żeby przenieść się z jednego miejsca na drugie?
– Faktycznie. – Uśmiechnęła się do siebie. – Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. – Oparła się o niego z westchnieniem, kiedy biegacze zajęli miejsca. – A więc, nie bierzesz udziału w konkursach?
– No, w jednym biorę.
Zadarła głowę, żeby na niego spojrzeć.
– W którym?
– Zobaczysz.
Wysmarowane tłuszczem świnie? Myślała, że pojęła ducha imprezy, ale kiedy stanęła przy zaimprowizowanym wybiegu i usłyszała kwik nierogacizny, zrozumiała, że przed nią jeszcze długa droga.
Tucker uchylił się od jedzenia ciast, nie chciał strzelać i ziewnął na propozycję biegania. A teraz stał na wybiegu rozebrany do pasa i czekał na sygnał, by zacząć łapać wysmarowaną smalcem świnię.
Caroline pochyliła się nad Cyrem.
– Jak się czujesz?
– Świetnie – zapewnił ją. – Większość zrzuciłem, a reszta ma się dobrze. – Wskazał na niebieską wstążeczkę przypiętą do bawełnianej koszuli. – Pan Tucker wygra.
– Doprawdy?
– Zawsze wygrywa. Potrafi się ruszać naprawdę szybko, jak mu się chce. Ruszają!
Krzyki i wybuchy śmiechu widzów mieszały się z kwiczeniem świń i przekleństwami ścigających je mężczyzn. Żeby utrudnić pościg, zalano wybieg wodą. Mężczyźni ślizgali się i babrali w błocie, lądując w najdziwniejszych pozycjach. Świnie wyrywały im się z rąk.
– Dlaczego nie mam z sobą aparatu? – Caroline wyła ze śmiechu, patrząc na Tuckera, który przebył poślizgiem pół zagrody. Skręcił się jak wąż, kiedy świnia przebiegła mu po nogach, ale wstał z pustymi rękoma.
– Ten doktorek z FBI jest dobry! – Cyr wydał okrzyk radości, kiedy Tucker chwycił świnię za tylną nogę. – Byłby ją złapał, gdyby Bobby Lee na niego nie wpadł. O, pan Tucker namierza tę wielką. Dalej, panie Tucker!
– Interesujący konkurs – powiedział Burns przystając przy nich. – Zdaje się, że poświęca się tu godność dla ekscytacji polowania.