Oznaki nadejścia Austina były już nie tylko słyszalne, ale i dostrzegalne. Znad krzaków magnolii unosiła się czarna chmura spalin. Z lekkim westchnieniem Tucker wyjął papierosa, obciął koniuszek i czekał na pojawienie się wroga.
Samochód stanął na podjeździe i wytoczył się z niego Austin Hatinger.
Był równie niedźwiedziowaty jak stary ford, ale zamiast druta i sznurka trzymały go do kupy żyły i mięśnie. Twarz pod zniszczonym kapeluszem plantatora wyglądała jak wyrzeźbiona z drewnianego kloca. Głębokie bruzdy biegły od orzechowych oczu przez ogorzałe policzki i znikały w kącikach wąskich zawziętych ust.
Spod kapelusza nie wystawał nawet włosek. Austin nie był łysy. Raz w miesiącu jeździł do fryzjera i kazał strzyc posiwiałe włosy. Zdaniem Tuckera robił to na pamiątkę czterech lat, które spędził w Korpusie. Na ramionach wielkich jak kłody kazał wytatuować sobie „Semper Fi”. Obok powiewała amerykańska flaga.
Austin, który uważał się za bogobojnego chrześcijanina, nigdy nie pozwoliłby sobie na takie bezeceństwo, jak goła baba.
Splunął sokiem tytoniowym na żwir alejki, pozostawiając na nim paskudną żółtą plamę. Pod zakurzonymi portkami i przepoconą roboczą koszulą, mimo upału zapiętą pod samą szyję, rysowało się ciało potężne jak u byka rekordzisty.
Tucker zauważył, że Austin nie wyjął żadnej ze strzelb spoczywających na tylnym siedzeniu. Pomyślał, że tę drobną uprzejmość gościa może poczytać za pomyślny omen.
– Austin! – Zszedł z jednego stopnia, co było oznaką bardzo zdawkowej uprzejmości.
– Longstreet! – Głos Austina przypominał skrobanie paznokciem po betonie. – Gdzie, do diabła, jest moja córka?
Było to ostatnie pytanie, jakiego Tucker się spodziewał, zamrugał więc niepewnie powiekami.
– Słucham?
– Ty bezbożny, pieprzony draniu! Gdzie, do diabła jest Edda Lou? Słysząc tę krótką charakterystykę swojej osoby, Tucker poczuł pewny grunt pod nogami.
– Nie widziałem Eddy Lou od przedwczoraj, czyli od naszego spotkania w barze. – Uniósł dłoń, zanim Austin zdołał się odezwać. Przynależność do najpotężniejszej rodziny w okolicy miała jednak swoje dobre strony. – Możesz się wściekać, ile chcesz, Austin, i spodziewam się, że wściekniesz się jak cholera, ale prawda wygląda tak, że spałem z twoją córką. – Zaciągnął się głęboko papierosem. – Przypuszczam, że miałeś niejakie pojęcie o tym, co robię, kiedy to robiłem, i nie byłeś tym specjalnie zachwycony. Nie winię cię za to.
Wargi Austina uniosły się, odsłaniając nierówne, żółte zęby. Przy najlepszych chęciach nie można było uznać tego za uśmiech.
– Powinienem obedrzeć twój świński tyłek ze skóry w dniu, kiedy zacząłeś koło niej węszyć.
– Może, ale weźmy pod uwagę, że od paru ładnych lat Edda Lou jest pełnoletnia i decyduje o sobie. – Tucker zaciągnął się po raz ostatni, obejrzał niedopałek i odrzucił go w trawę. – Austin, w tym cała rzecz, że co się stało, to się nie odstanie.
– Łatwo ci powiedzieć, kiedy zrobiłeś bękarta mojej córce.
– Przy jej pełnej współpracy – powiedział Tucker, wsadzając ręce w kieszenie spodni. – Dopilnuję, żeby miała wszystko, co trzeba w ciąży, i nie będę skąpił na utrzymanie dziecka.
– Gadanie. – Austin splunął. – Zawsze byłeś mocny w gębie, Tucker. Teraz posłuchasz, co ja mam ci do powiedzenia. Sam zadbam o swoją córkę i chcę mieć ją tutaj w tej chwili.
Tucker uniósł lekko brew.
– Myślisz, że Edda Lou jest u mnie? Mylisz się.
– Kłamca! Cudzołożnik! – Jego głos unosił się i opadał jak głos nawiedzonego ewangelisty z chronicznym zapaleniem krtani. – Twoja dusza jest czarna od grzechu.
– W kwestii duszy nie przeczę – powiedział Tucker ugodowo – ale Eddy Lou tutaj nie ma. Nie kłamię, zresztą możesz sam sprawdzić. Powtarzam, nie widziałem ani nie rozmawiałem z nią od chwili, gdy obwieściła wielką nowinę.
Austin zastanawiał się przez chwilę, czy warto wtargnąć do domu i wyjść przy tym na głupca. Nie miał zamiaru zrobić z siebie idioty na użytek Longstreeta.
– Nie ma jej tu i nie ma jej nigdzie w mieście. Powiem ci, co myślę, sukinsynu. Namówiłeś ją, żeby poszła do jednego z tych lekarzy morderców i się wyskrobała.
– W ogóle z nią o tym nie rozmawiałem. Jeżeli zrobiła coś takiego, to wpadła na ten pomysł zupełnie samodzielnie.
Niestety zapomniał, że niedźwiedziowatość Austina nie idzie w parze z powolnością. Jego słowa jeszcze nie przebrzmiały, kiedy Hatinger skoczył naprzód, chwycił go za koszulę i uniósł nad schody.
– Nie mów tak o mojej dziewczynce. Była bogobojną chrześcijanką, dopóki nie wpadła w twoje łapy. Spójrz na siebie, zasrany leń, żyjący jak świnia w tym wielkim domu, z bratem pijaczyną i siostrunią dziwką. – Jego ślina opryskiwała Tuckerowi twarz, a na skórze pojawiły się czerwone cętki. – Będziesz skwierczał w piekle, ty i wy wszyscy, zupełnie jak wasz grzeszny ojciec.
Prawdę mówiąc, Tucker wolał unikać konfrontacji wszelkimi dostępnymi sposobami, słowem, czynem i uśmiechem, ale bywało, że w paradę wchodziła mu duma.
Zatopił pięść w brzuchu Austina. Zaskoczony Hatinger poluzował uścisk.
– Posłuchaj mnie, ty świętoszkowaty durniu. Masz do czynienia ze mną nie z moją rodziną. Ze mną! Powiedziałem ci już, że nie skrzywdzę Eddy Lou i nie będę tego powtarzać. Jeżeli myślisz, że byłem pierwszym facetem, dla którego się rozłożyła, to jesteś większym idiotą, niż przypuszczałem. – Wpadał we wściekłość, chociaż wiedział, że mu to nie wyjdzie na dobre. Ale wstyd, gniew i obraza kazały mu zapomnieć o ostrożności. – I nie myśl, że lenistwo to to samo co głupota. Dobrze wiem, co ona próbuje zrobić. Jeżeli wpadło wam do głowy, że można zagonić mnie krzykiem i groźbą do ołtarza, przemyślcie sprawę jeszcze raz.
Mięśnie wokół ust Austina zadrżały.
– Jest dość dobra, żeby ją pieprzyć, ale nie dość dobra, żeby się z nią ożenić?
– Chyba jasno się wyraziłem.
Tuckerowi udało się uniknąć pierwszego ciosu, drugiego już nie zdołał. Goryla pięść Austina trafiła go w brzuch i pozbawiła tchu. Zgiął się wpół. Przyjął serię ciosów na głowę i kark, zanim zebrał dość sił, by się bronić.
Czuł smak krwi, jej zapach. Na myśl, że jest to jego własna krew, ogarnęła go dzika, ślepa furia. Nie czuł bólu, kiedy miażdżył sobie kłykieć o kość policzkową Austina, ale siła uderzenia wstrząsnęła jego ramieniem.
To było piękne uczucie. Cholernie piękne.
Jakaś część jego umysłu nadal działała z przeraźliwą jasnością. Musi utrzymać się na nogach. Nigdy nie dorówna Austinowi pod względem siły i masy ciała, musi więc polegać na sprycie i szybkości. Jeżeli upadnie, wywiozą go stąd z połamanymi kośćmi i zmasakrowaną twarzą.
Dostał tuż poniżej ucha i usłyszał anielskie śpiewy.
Pięści kaleczyły się o kości, krew i pot płynęły jednym strumieniem. Mocowali się, odsłaniając zęby w zwierzęcych pomrukach i Tucker zrozumiał, że nie broni już dumy, ale życia. W oczach Austina pojawił się błysk szaleństwa, który mówił więcej niż dzikie wrzaski. Tucker poczuł, jak ogarnia go paniczny strach.
Jego najgorsze obawy zdawały się potwierdzać. Austin ruszył ku niemu z pochyloną głową, wielki jak buldożer. Wydał długi, triumfalny krzyk, kiedy Tucker poślizgnął się na wysypanej żwirem alejce i runął jak długi w krzaki peoni.
Uderzenie w plecy pozbawiło go tchu. Słyszał żałosny świst, z jakim powietrze przedostawało się z gardła do płuc. Kiedy zaczął się gramolić, Austin zwalił się na niego, jedną łapą ściskając przeciwnika za gardło, drugą młócąc go po nerkach.