– Trochę tu, trochę tam?
– No właśnie. I tak sobie myślałem, że jeździłabyś na te tournées, a potem wracała tutaj i była ze mną.
Wydęła z namysłem wargi.
– Sprecyzuj: „była ze mną”.
Tucker wypuścił ze świstem powietrze. Odkrył, że okropnie mu trudno wypowiedzieć te słowa, skoro przez całe życie pilnował, żeby mu się nie wymknęły.
– Chcę, żebyś za mnie wyszła, założyła ze mną rodzinę. Tutaj. Chcę tego bardziej niż czegokolwiek w życiu.
– Trochę przybladłeś, Tucker.
– Nic dziwnego, jestem śmiertelnie przerażony. Słuchaj, mężczyzna proponuje ci małżeństwo, a ty mu na to, że blado wygląda?!
– Racja. Masz prawo do prostego „tak” lub „nie”.
– Poczekaj! W tym nie ma nic prostego. – Przerażony przyciągnął ją znowu do siebie. – Posłuchaj mnie. Nie mówię, że nie będziemy musieli nad tym popracować.
– Nie mówisz jeszcze czegoś. Czegoś niezwykle ważnego. Otworzył usta i zamknął je, nie wydawszy dźwięku. Pod wpływem jej wyczekującego spojrzenia spróbował jeszcze raz.
– Kocham cię, Caroline. Jezu! – Umilkł na chwilę, jakby chciał ocenić efekt tych słów. – Kocham cię – powtórzył, i tym razem poszło mu łatwiej. Prawdę mówiąc, poszło świetnie. – Nigdy nie powiedziałem tego żadnej kobiecie. Nie spodziewam się, że mi uwierzysz.
– Wierzę ci. – Zbliżyła usta do jego warg. – Jest to wyznanie tym cenniejsze, że kosztowało cię tyle wysiłku.
– Będzie łatwiej, z czasem.
– I ja tak myślę. Może pójdziemy do domu, żebyś mógł poćwiczyć?
– Rozsądna myśl. – Zagwizdał na psa i otoczył Caroline ramieniem. – Tym razem to ty mi nie odpowiedziałaś.
– Nie odpowiedziałam? A prawda! A więc „tak”. Wyszli w słońce.
– Czy opowiadałem ci kiedyś o jednej z moich prapraciotek? Zresztą może to była praprapraciotka. Na chrzcie dali jej imię Amelia. Ładne imię, prawda, przyjemne, dźwięczne. W każdym razie, uciekła z jednym z McNairów w tysiąc osiemset pięćdziesiątym siódmym.
– Nie opowiadałeś. – Caroline zarzuciła mu ręce na szyję. – Ale jestem pewna, że opowiesz.