Tucker chwycił Austina za podbródek, rozpaczliwie próbując uwolnić gardło, ale oczy przysłoniła mu mgła. Widział już tylko te oczy, w których płonęło szaleństwo i chęć mordu.
– Pójdziesz do piekła – skandował wolno Austin. – Pójdziesz do piekła. Powinienem zabić cię wcześniej. Beau. Dużo wcześniej.
Czując, że lada chwila straci przytomność, Tucker dziabnął przeciwnika w oczy.
Austin odrzucił głowę i zaskowyczał jak pies. Puścił gardło Longstreeta.
Tucker chwytał łapczywie powietrze, które paliło płuca i wracało mu życie.
– Ty zwariowany sukinkocie! Nie jestem moim ojcem! – Tucker zakrztusił się, zachłysnął i z trudem podniósł się na czworaki. Grozą napełniała go myśl, że zrzuci śniadanie w zgniecione peonie. – Wynoś się z mojej ziemi.
Odwrócił głowę i doznał przelotnej satysfakcji na widok okrwawionej twarzy Austina. Oberwał nie gorzej niż on sam – mężczyzna nie powinien prosić o więcej. No, może jeszcze o zimny prysznic, woreczek z lodem i fiolkę aspiryny. Chciał się odwrócić i odejść, kiedy Austin, szybki jak wąż, pochylił się i chwycił jeden z ciężkich kamieni okalających gazon peonii.
– Słodki Jezu! – Tylko tyle zdołał wykrztusić Tucker, kiedy Austin uniósł kamień nad głową.
Na huk wystrzału podskoczyli obaj. Śrut rozprysnął się w kwiatach.
– Mam tego pełną beczkę, ty draniu! – powiedziała Della z werandy. – A celuję wprost w twoje bezużyteczne jaja. Odłóż ten kamień, skąd go wziąłeś, i to prędko, bo palec mnie świerzbi.
Szaleństwo mijało. Tucker widział, jak znika z oczu Austina, a miejsce opętania zajmuje dzika, ale przynajmniej ludzka wściekłość.
– To cię pewnie nie zabije – ciągnęła Della tonem towarzyskiej pogawędki. Stała na skraju werandy ze strzelbą spoczywającą wygodnie w zgięciu ramienia, uśmiechając się szeroko. – Zostanie ci jeszcze ze dwadzieścia lat sikania w plastikowy worek.
Austin upuścił kamień. Uderzył głucho o ziemię i dźwięk ten przyprawił Tuckera o mdłości.
– „Nadszedł dzień sądu” – zacytował Austin. – On zapłaci za to, co zrobił mojej dziewczynce.
– Zdaje się, że już płaci – powiedziała Della. – Jeżeli ta dziewczyna ma coś, co należy do niego, Tucker się o nią zatroszczy. Ale ja nie jestem taka łatwowierna jak mój chłopak. Austin. Sprawdzimy, jak to tam naprawdę wygląda, zanim Tucker podpisze jakieś papiery.
Austin stał z zaciśniętymi pięściami.
– Chcesz powiedzieć, że moja dziewczynka kłamie? Della nadal mierzyła mu w pępek.
– Mówię, że Edda Lou nigdy święta nie była i wcale jej za to nie Potępiam. A teraz, wynoś się w cholerę z tej ziemi. Jeżeli masz trochę oleju w głowie, zaprowadzisz dziewczynę do doktora Shaysa, żeby sprawdził co i jak. Wtedy omówimy sprawę, kulturalnie. Albo będziesz się dalej awanturował, a wtedy cię rozwalę.
Austin zaciskał i rozprostowywał palce. Krew spływała mu po policzkach jak łzy.
– Wrócę. – Splunął pod nogi Tuckerowi. – Następnym razem nie będzie kobiety, która cię obroni.
Wgramolił się do ciężarówki, objechał klomb i popędził aleją w stronę bramy. Pozostał po nim obłok spalin.
Tucker usiadł w kwiatach i oparł głowę na kolanach. Posiedzi tak sobie chwilę, zanim spróbuje wstać.
Odetchnąwszy głęboko, Della opuściła strzelbę. Ostrożnie oparła ją o balustradę, zeszła ze stopni i zbliżyła się do Tuckera. Podniósł głowę i otwierał już usta, żeby jej podziękować, kiedy uderzyła go w bok głowy, tak mocno, że zadzwoniło mu w uszach.
– Chryste, Della!
– To za to, że myślisz jajami. – Uderzyła go ponownie. – A to za to, że sprowadziłeś tego religijnego maniaka w pobliże mojego domu. – Kolejny cios wylądował na czubku jego głowy. – A to za zniszczenie kwiatów twojej mamy. – Z westchnieniem pełnym satysfakcji skrzyżowała ramiona na piersiach. – A teraz, jeżeli uda ci się wstać, zaprowadzę cię do kuchni i trochę oporządzę.
Tucker otarł usta wierzchem dłoni i spojrzał z roztargnieniem na smugę krwi, która została mu na ręce.
– Dobrze.
Ręce przestały jej się trząść, ujęła więc Tuckera za podbródek i obejrzała jego twarz.
– Będzie śliwa – orzekła. – Ale coś mi się widzi, że on będzie miał dwie. Spisałeś się nieźle.
– Chyba tak. – Ostrożnie dźwignął się na kolana. Czuł się tak, jakby przeszło po nim stado dzikich koni. – Kwiatami zajmę się później.
– A żebyś wiedział, że się zajmiesz. – Della otoczyła go ramieniem i pomogła mu wejść na schodki.
Postanowił wprawdzie, że Edda Lou nie wyprowadzi go z równowagi, ale nie mógł się pozbyć uczucia mdlącego niepokoju. Powiedział sobie, że to zwariowany Austin powinien martwić się o swoją zwariowaną córkę, która zaszyła się gdzieś, żeby umknąć przed gniewem ojca i przyprawić Tuckera Longstreeta o niepokój sumienia. Ale nie mógł zapomnieć dryfującej słodkiej Francie, z białym ciałem upstrzonym bezkrwistymi dziurami.
Więc wsadził na nos przeciwsłoneczne okulary, żeby ukryć przynajmniej część siniaka pod lewym okiem i, łyknąwszy dwa znalezione u Josie proszki przeciwko bólom menstruacyjnym, ruszył do miasta.
Z nieba lał się żar i Tucker pożałował, że nie poszedł do łóżka z workiem lodu i szklanicą whisky. Zrobi to natychmiast po rozmowie z Burke'em.
Wjeżdżając do Innocence, powiedział sobie, że Edda Lou stoi na pewno za ladą sklepu Larssona i sprzedaje tytoń i worki węgla do grilla.
Mijając jednak wielkie okno sklepu, zobaczył, że za ladą stoi młody, wyrośnięty Kirk Larsson.
Tucker zatrzymał samochód przed biurem szeryfa. Gdyby był sam, wyczołgałby się z wozu, jęcząc głośno. Ale trójka starych bałwanów, która siadywała pod domem noclegowym, by żuć tytoń, narzekać na pogodę i czyhać na plotki, tkwiła już na stanowisku. Słomkowe kapelusze zakrywały posiwiałe głowy, spalone słońcem policzki wypchane były prymkami, sprane bawełniane koszule wilgotne od potu.
– Cześć, Tucker.
– Panie Bonny! – Longstreet skinął głową pierwszemu mężczyźnie, upewniwszy się, że to on jest najstarszy w tym gronie. Cała trójka przeszła w stan spoczynku przed dziesięcioma Jaty i wiodła słodkie życie na ocienionym markizą chodniku przed domem noclegowym. – Panie Koons! Panie O'Hara!
Pete Koons, bezzębny od trzydziestu lat, zagorzały przeciwnik sztucznej szczęki, splunął do blaszanej puszki, którą otrzymał w prezencie od wnuczki.
– Chłopie, wyglądasz jakbyś się natknął na jakąś paskudną babę albo zazdrosnego męża.
Tucker uśmiechnął się z przymusem. Niewiele sekretów miało to miasto, mądry mężczyzna wybierał starannie te, które chciał zachować dla siebie.
– Nie. Zagniewany tatuś.
Charlie O'Hara zachichotał. Miał rozedmę płuc, wyliczył sobie, że umrze na nią jeszcze przed nadejściem następnego lata i cieszył się życiem w dwójnasób.
– Austin Hatinger?
Tucker skinął głową i O'Hara zachichotał radośnie.
– Złe nasienie. Widziałem, jak załatwiał Toby'ego Marcha. Tylko że Toby był czarny, więc nie było rabanu. To musiało być w sześćdziesiątym dziewiątym. Poprzestawiał Toby'emu żebra i poharatał twarz.
– W sześćdziesiątym ósmym – sprostował Bonny, ponieważ dokładność wiele znaczyła w takich sprawach. – To było tego lata, kiedy kupiłem nowy traktor, więc pamiętam. Austin powiedział, że Toby ukradł mu kawał sznura z szopy. Bzdura. Toby był dobrym chłopcem i nie tknął niczego, co nie jego. Wziąłem go do siebie, kiedy żebra mu się zrosły. Nigdy nie miałem z nim kłopotów.
– Austin jest zły. – Koons splunął ponownie, nie wiadomo, z konieczności czy dla podkreślenia swoich słów. – Pojechał do Korei zły, a wrócił jeszcze gorszy. Nigdy nie przebaczył twojej mamie, że wyszła za mąż, kiedy on strzelał do żółtków. Uparł się na pannę Madeline, choć Bogiem a prawdą nawet na niego nie spojrzała. – Uśmiechnął się bezzębnymi wargami. – Weźmiesz go sobie na teściunia, Tuck?