Spodobała jej się zwłaszcza Susie Truesdale, która wstąpiła do sklepu, żeby kupić kartkę urodzinową dla swojej siostry w Natchez, i została na dwudziestominutową pogawędkę.
Oczywiście przyszedł tam również ten facet Longstreet, żeby poflirtować i porozsiewać trochę wdzięku Południowca. Ciemne okulary nie mogły ukryć faktu, że walczył, a kiedy przyznał, że faktycznie tak było, otrzymał gorące słowa pociechy od każdej obecnej kobiety.
To taki specyficzny gatunek faceta, pomyślała Caroline. Gdyby Luis dostał zanokcicy, kobiety ustawiłyby się w kolejce, żeby oddać krew.
Dzięki Bogu, że z nim skończyła, że skończyła ze wszystkimi mężczyznami. Wdzięk Tuckera nie robił na niej żadnego wrażenia.
Zwracał się do niej „panno Caroline”, przypomniała sobie z lekkim uśmiechem. Nie miała wątpliwości, że jego oczy śmieją się za ciemnymi szkłami.
Szkoda tylko jego rąk, pomyślała przechodząc pod zwisającą nisko gałęzią. Są naprawdę piękne. Długie smukłe palce, szeroka dłoń. Aż żal było patrzeć na pościerane obrzmiałe kłykcie.
Zirytowana, stłumiła pierwszy odruch sympatii. W chwili gdy wyszedł, lekko utykając, kobiety zaczęły trajkotać o nim i o jakiejś Eddzie Lou. Caroline odetchnęła głęboko zapachem ziemi i nagrzanych słońcem liści. Uśmiechnęła się do siebie.
Wyglądało na to, że ugrzeczniony pan Longstreet wpakował się w niezłe tarapaty. Jego dziewczyna zaszła w ciążę i głośno domagała się sakramentu. Na dodatek jej ojciec należał do tych facetów, którzy marzą tylko, by kogoś postrzelić.
Dotarł do niej zapach wody. Boże, jak daleko była od Filadelfii. Nigdy by nie przypuszczała, że będzie z taką przyjemnością słuchała ploteczek o małomiasteczkowym kobieciarzu!
Spędziła w Innocence miłe pół godzinki. Damy rozmawiały o dzieciach, przepisach kulinarnych, o mężczyznach. O seksie. Roześmiała się cicho. Najwyraźniej seks był ulubionym tematem pań, niezależnie od tego, czy pochodziły z Północy czy z Południa. Ale tutaj mówiono o tym tak otwarcie. Kto sypia z kim, a komu się już nie chce.
To pewnie sprawa klimatu, pomyślała Caroline, i usiadła na pniu, żeby popatrzeć na wodę i posłuchać szmerów wczesnego wieczoru.
Była zadowolona, że przyjechała do Innocence. Z dnia na dzień czuła się lepiej. Cisza, zabójcze słońce, które wysysało z człowieka całą energię, surowe piękno wody ocienionej gęstymi drzewami. Zaczynała nawet przywykać do nocnych odgłosów i wiejskich, atramentowych ciemności.
Poprzedniej nocy przespała jednym tchem osiem godzin, po raz pierwszy od wielu tygodni. I obudziła się bez tego utrapionego bólu głowy. Samotność, spokój małego miasteczka i wiejski rytm życia działały na nią zbawiennie. Zaczęła zapuszczać korzenie, coś, na co nigdy jej nie pozwolono, Korzenie, które jej matka wyrywała z taką zaciętością. Kto wie, może zacznie łowić ryby. Roześmiała się na tę myśl. Ciekawe, czy nadal smakowałby jej zębacz. Podniosła z ziemi kamyk i rzuciła go w wodę. Chlupnął tak zachęcająco, że wzięła następny, i jeszcze następna patrząc jak rozchodzą się koła na wodzie. Dojrzała płaski kamień na brzegu stawu i wstała, żeby go podnieść. Nadawał się idealnie do puszczania kaczek. Przypomniała sobie nagle dziadka, jak stoi w tym samym miejscu i pokazuje jej, jak to robić.
Rozczulona tym wspomnieniem nachyliła się i ujęła kamyk w dwa palce. Dziwne, miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Gapi się na nią. Dreszcz przeleciał jej po plecach, jeszcze zanim dostrzegła kątem oka biały kształt w wodzie.
Sztywno odwróciła głowę w tamtym kierunku. I zamarła. Nie mogła nawet krzyknąć.
Zwrócone na nią. oczy nic już nie widziały. Caroline dostrzegła tylko twarz podskakującą na powierzchni czarnej wody i absurdalny zwój jasnych włosów, które wplątały się w korzenie starego drzewa.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Powoli przychodziła do siebie. Udało jej się nawet utrzymać w żołądku trochę ciepławej wody, którą piła. Fale mdłości cofały się, jeżeli oddychała głęboko po każdym łyku. Napiła się jeszcze trochę, wciągnęła głęboko powietrze i czekała, aż Burke Truesdale wróci znad stawu.
Nie poprosił, żeby z nim weszła do środka. Wystarczył jeden rzut oka na jej twarz, by wiedzieć, że nie ujdzie dziesięciu kroków. Nadal nie potrafiła sobie przypomnieć, jak dostała się do domu, choć musiała tego dokonać, skoro siedzi na stopniach werandy i małymi łykami popija wodę.
Zgubiłam but, zauważyła z roztargnieniem. Śliczny biało – zielony mokasynek. Kupiła je w Paryżu parę miesięcy temu. Zamglonym wzrokiem spoglądała w dół na brudną stopę. Spomiędzy palców wystawały źdźbła trawy. Marszcząc w skupieniu brwi, zdjęła drugi but. Wydało się jej ważne, żeby mieć obie stopy bose. Przecież ktoś może ją zobaczyć i pomyśleć, że oszalała. Siedzi na werandzie w jednym bucie. A w jej stawie pływa trup.
Kiedy żołądek skurczył się, grożąc, że wyrzuci z siebie nawet tę odrobinę wody, Caroline wsadziła głowę między kolana. Och, jak ja nie cierpię być chora, pomyślała z nienawiścią, jaką odczuwać może tylko ktoś, kto wyzdrowiał niedawno po długiej chorobie.
Zaciskając pięści, użyła całej siły woli, by opanować mdłości. Jakim prawem czuje się chora, przerażona i ogłuszona! Przecież żyje, prawda? Żyje, jest cała, zdrowa i bezpieczna. Nie tak, jak ta biedna kobieta w stawie.
Ale trzymała głowę między kolanami, czekając aż żołądek się uspokoi i ustanie szum w uszach.
Podniosła głowę, słysząc warkot samochodu. Otarła twarz drżącą dłonią i patrzyła, jak zakurzona półciężarówka przedziera się przez zarośniętą aleję.
Muszę przyciąć te winoroślą, pomyślała. Słyszała, jak skrobią porysowany lakier samochodu. W szopie znajdą się pewnie jakieś nożyce ogrodowe, najlepiej zrobić to z samego rana, zanim zacznie doskwierać upał.
Patrzyła tępo, jak samochód parkuje obok terenowca szeryfa. Z wozu wysiadł żylasty człowieczek o indyczej szyi, obwiązanej czerwonym krawatem. Miał na sobie białą koszulę z krótkimi rękawami, a na głowie biały kapelusz, który nie mógł zakryć szopy włosów ufarbowanych na kruczoczarny kolor. Fałdy skóry wisiały mu koło ust i oczu, jakby kiedyś był gruby i nagle siłacza Miał na sobie czarne portki na czerwonych, fikuśnych szelkach i błyszczące sznurowane buty, które nasunęły Caroline myśl o wojsku. Ale sfatygować skórzana torba zdradzała jego profesję.
– Panna Caroline, jak przypuszczam? – Piskliwy głosik rozbawiłby ją w każdych innych okolicznościach. – Jestem doktor Shays – oznajmił stawiając stopę na najniższym stopniu werandy. – Opiekowałem się pani dziadkami przez ostatnie dwadzieścia pięć lat.
Caroline skinęła ostrożnie głową.
– Miło mi pana poznać.
– Mnie panią tym bardziej. – Przyjrzał się jej twarzy i rozpoznał symptomy wstrząsu nerwowego. – Burke do mnie zadzwonił. Powiedział, że tu jedzie.
Shays wydobył wielką białą chustkę i otarł twarz i szyję. Choć potrafił działać szybko, kiedy zachodziła taka potrzeba, powolność jego ruchów nie była jedynie wynikiem lekarskich nawyków. Po prostu wolał się nie spieszyć.
– Cholernie gorąco, prawda?
– Tak.
– Może wejdziemy do środka? Tam jest chłodniej.
– Nie, wydaje mi się… – zerknęła bezradnie w stronę drzew. – Powinnam poczekać. On poszedł tam, żeby… Rzucałam kamienie do wody. Widziałam tylko jej twarz.