Usiadł na stopniu i ujął Caroline za rękę. Z wprawą, jaką daje czterdziestoletnia praktyka, zbadał jej puls.
– Czyją twarz, kochanie?
– Nie wiem.
Kiedy pochylił się i otworzył torbę, Caroline zesztywniała. Miesiące obcowania z lekarzami i błyszczącymi, cienkimi igłami, nadwerężyły jej system nerwowy. Zerwała się ze stopni i, choć bardzo się starała, nie potrafiła opanować drżenia głosu.
– Nic mi nie jest! To ona potrzebuje pomocy. Musi pan jej jakoś pomóc!
– Nie wszystko naraz, skarbie. – Aby okazać dobrą wolę, zatrzasnął wieko walizeczki. – Może więc usiądzie pani tutaj i opowie mi o wszystkim? Ładnie i składnie. Wtedy może zrozumiemy, co się tu dzieje.
Nie usiadła, ale opanowała się na tyle, by zrobić kilka głębokich wdechów. Nie chciała wylądować z powrotem w szpitalu. Nie mogła sobie na to pozwolić.
– Przepraszam. Zdaje się, że mówię bez sensu.
– No cóż, zdarza się w najlepszej rodzinie. Większość ludzi, których znam, przez pół życia mówi z sensem, a przez drugie pół bełkocze. Powiedz mi tylko, złotko, co tam zobaczyłaś.
Myślę, że ona utonęła – powiedziała Caroline spokojnym, rzeczowym tonem. – - W stawie. Widziałam tylko jej twarz… – urwała próbując odepchnąć od siebie ten obraz, zanim wpędzi ją znowu w histerię. – Obawiam się, że nie żyje.
Zanim Shays zdążył zadać następne pytanie, z lasku wyłonił się zastępca szeryfa Carl Johnson i ruszył przez wyrudziały od słońca trawnik. Jego zwykle nieskazitelny mundur nosił ślady bezpośredniego kontaktu z ziemią i wodą. Mimo to kroczył z wojskową precyzją, władcza postać, osiemdziesiąt kilo stalowych mięśni i poczucia władzy. Jego połyskliwa skóra miała kolor orzecha.
Był człowiekiem, który cenił sobie pozycję stróża prawa i szczycił się swoim opanowaniem. W tej chwili walczył ze wszystkich sił o ocalenie reputacji twardziela, choć marzył tylko o tym, by znaleźć jakieś ustronne miejsce i zrzucić lunch.
– Doktorze!
– Carl!
W ten sposób panowie wymienili podstawowe informacje. Mamrocząc przekleństwa, Shays otarł chustką pot z twarzy.
– Panno Waverly, muszę skorzystać z pani telefonu.
– Oczywiście. Czy może mi pan powiedzieć… – Jej spojrzenie pobiegło znów w stronę zagajnika, ku temu, co skrywały drzewa. – Czy ona nie żyje?
Carl wahał się tylko przez chwilę. Zsunął czapkę, odsłaniając sztywne czarne włosy ostrzyżone na jeża. Przypominały świeżo skoszony trawnik.
– Tak, proszę pani. Szeryf porozmawia z panią, jak tylko będzie to możliwe. Doktorze?
Shays wstał z ciężkim westchnieniem.
– Telefon jest w holu – zaczęła Caroline wchodząc na stopnie. – Panie…
– Johnson, proszę pani. Carl Johnson.
– Panie Johnson, czy ona utonęła?
Rzucił Caroline szybkie spojrzenie, otwierając przed nią drzwi.
– Nie, proszę pani. Nie utonęła.
Burke siedział na pniu, odwrócony tyłem do ciała. Obok leżał polaroid. Szeryf potrzebował chwili na odzyskanie zwykłego spokoju. Chwili na odzyskanie jasności widzenia i uspokojenie rozhuśtanego żołądka.
Widział już śmierć w swoim życiu, od dzieciństwa znał jej wygląd, zapach. Przez wiele lat polował wspólnie z ojcem, najpierw dla przyjemności, Potem, kiedy farma podupadła, żeby wyżywić rodzinę.
Widział śmierć wielu ludzi.
Zaczęło się od samobójstwa ojca, który powiesił się w stodole, po utracie farmy. I czyż właśnie tamta śmierć nie wytyczyła kierunku jego dalszego życia, doprowadzając go nad staw McNairów, do ciała. Eddy Lou leżącego za pniem. Po utracie farmy, obarczony żoną i dwójką dzieci, podjął pracę jako zastępca szeryfa, potem jako szeryf. Mierziła go bezsensowność śmierci ojca i okrucieństwo ziemi, która tę śmierć spowodowała. Syn bogatego niegdyś człowieka, zdecydował się poświęcić swoje zdolności, jakiekolwiek by one były, walce o sprawiedliwość.
Ale nawet odkrycie ciała ojca w stodole, ciche skrzypienie liny ocierającej się o grubą belkę, nie przygotowało go na to, co znalazł w stawie McNairów.
I na wyciąganie tego znaleziska z wody.
To zabawne, pomyślał, zapalając papierosa, nigdy specjalnie nie lubił Eddy Lou. Było w niej coś ordynarnego, chytrego, co dławiło każdy odruch współczucia, jakie mógłby odczuwać dla dziecka, które miało nieszczęście urodzić się córką Austina Hatingera.
Ale teraz pamiętał tylko, jak wyglądała wiele, wiele lat temu, w jakieś odległe święta Bożego Narodzenia, kiedy natknęli się na nią z Susie w mieście. Edda Lou nie miała wtedy więcej niż dziesięć lat, mysie włosy opadały jej w strąkach na plecy, poplamiona sukienka miała oberwany zakład i była dłuższa z przodu. Edda Lou stała z nosem przyciśniętym do szyby sklepu Larssona i wpatrywała się w lalkę w niebieskiej pelerynie i brylantowym diademie we włosach.
Była tylko małą dziewczynką, pragnącą uwierzyć w Świętego Mikołaja.
Odwrócił głowę na odgłos kroków.
– Doktorze.
– Chryste!
Shays położył ciężką dłoń na jego ramieniu, po czym podszedł do ciała. Śmierć nie była dla niego nowiną, wiedział już, że zabiera nie tylko starych. Pogodził się z myślą, że umierają młodzi, na skutek choroby czy nieszczęśliwych wypadków. Ale ta jatka, to celowe zniszczenie ludzkiej istoty przekraczało jego zdolności pojmowania.
Ujął ostrożnie bezwładną dłoń i obejrzał otarty przegub. Te same zdradzieckie ślady widniały na kostkach dziewczyny. Pierścień otartej skóry wstrząsnął nim bardziej niż rany na ciele.
– Była jednym z pierwszych dzieci, jakie odebrałem po powrocie do Innocence. – Z westchnieniem zrobił to, przed czym Burke się wzdragał. Zamknął Eddzie Lou oczy. – Ciężko rodzicom grzebać dzieci. Ale, Jezu, lekarzom też.
– Nieźle ją poturbował – wykrztusił Burke. – Tak samo jak tamte dwie. Podniósł aparat. Będą potrzebowali więcej zdjęć, poza tym musi przecież coś zrobić, zanim przyjedzie koroner. Gniew ścisnął go za gardło.
– Była przywiązana do tego drzewa. Jest na nim zakrzepła krew, a na jej plecach widać ślady zadrapań. Prawdopodobnie od kory. Użył sznura do suszenia bielizny. Jeszcze go trochę zostało. – Ponownie opuścił aparat. W jego oczach płonęła furia. – Co ona tu robiła, do jasnej cholery? Jej samochód stoi w mieście.
– Nie wiem, Burke. W ogóle cholernie niewiele wiem. Otrzymała cios w tył głowy. – Shays dotykał ciała tak, jakby dziewczyna jeszcze żyła i mogła poczuć na sobie jego dłonie. – Może ją tu zaciągnął. Może przyszła z nim dobrowolnie i czymś go zdenerwowała.
Opanowując z trudem nerwy, Burke przytaknął skinieniem głowy. Wiedział, podobnie jak wszyscy w tym mieście, kogo zdenerwowała Edda Lou.
Caroline przemierzała werandę wzdłuż i wszerz. Gdyby potrafiła zebrać choć trochę odwagi, poszłaby nad staw i zażądała wyjaśnień. Nie była pewna, jak długo jeszcze zniesie oczekiwanie. Ale wiedziała, że nie przekroczy pierwszej linii drzew.
Przed dom zajechał czarny sedan, a tuż za nim biała ciężarówka. Koroner, pomyślała. Kiedy z ciężarówki wysiedli mężczyźni z noszami i czarnym workiem, odwróciła głowę. Ten worek, długi czarny worek, tak niewiele się różniący od worków na śmieci, uświadomił jej aż nazbyt wyraźnie, że to, co pływało w stawie, nie było osobą, kobietą, ale jedynie ciałem, które już nie cierpi i nie dba o to, w czym je wywiozą.
Ucierpią żywi. Caroline zastanawiała się, kogo zostawiła ta kobieta, by cierpiał, rozpaczał i stawiał sobie pytania bez odpowiedzi.
Rozpaczliwie zapragnęła zagrać, zagrać coś tak pełnego pasji, by wszystko inne rozpłynęło się w nicość. Ciągle mogła to robić, dzięki Bogu, ciągle mogła grać. Uciec we własny świat, kiedy innej ucieczki już nie było.