Oparta o barierkę, przymknęła oczy i grała w głowie, wypełniła mózg muzyką tak wszechogarniającą, że nie usłyszała następnego samochodu, który przedarł się przez zarośniętą aleję.
– Hej tam! - Josie trzasnęła drzwiczkami i zajadając loda wiśniowego na patyku, ruszyła w stronę werandy. – Hej! – zawołała jeszcze raz i uśmiechnęła się przyjaźnie, kiedy Caroline odwróciła ku niej głowę. – Organizujesz jakiś zjazd? – Josie wylizała patyk do czysta. – Widziałam, jak skręcają tu wszystkie te samochody i postanowiłam zobaczyć, co jest grane.
Caroline patrzyła na nią nie widzącym wzrokiem. Obecność kogoś tak żywiołowego, pełnego energii w miejscu, gdzie jeszcze unosiła się śmierć, wydała się jej dziwna, niemal nieprzyzwoita.
– Słucham? – powiedziała wyniośle.
– Och, proszę się nie obrażać, złotko. – Ciągle uśmiechnięta Josie weszła na schody. – Jestem po prostu wścibska. Nie mogę znieść, kiedy coś się dzieje, a ja o tym nie wiem. Josie Longstreet. – Wyciągnęła dłoń, jeszcze odrobinę lepką po lodach.
– Caroline. Caroline Waverly. – Wymieniły uścisk dłoni i Caroline pomyślała, że normy dobrego wychowania są jak wady wrodzone. Nie można od nich uciec.
– Masz tu jakiś problem, Caroline? – Josie położyła patyk po lodzie na poręczy. – Widziałam samochód Burke'a. Wspaniały, prawda? Mam na myśli Burke'a, oczywiście. Nie zdradził żony ani razu przez siedemnaście lat z górą. Nigdy nie spotkałam kogoś, kto brałby małżeństwo tak cholernie poważnie. O, mamy tu również naszego doktorka – zauważyła obrzucają wzrokiem zatłoczony podjazd. – To dopiero persona. Te jego krucze włosy ulizane do tyłu jak u gwiazdora rockowego z lat pięćdziesiątych? Mówi trochę jak Myszka Micky, nie sądzisz? Caroline uśmiechnęła się blado.
– Tak. Przepraszam, może zechciałabyś usiąść?
– Nie zawracaj sobie mną głowy. – Josie wyjęła z torebki papierosa wraz ze złotą zapalniczką. – Masz mnóstwo gości, tyle że nie widać żywego ducha.
– Są… – Caroline zerknęła w stronę drzew. Przełknęła głośno ślinę. – Idzie szeryf.
Josie zmieniła postawę niemal niedostrzegalnie, wyprostowała plecy i uniosła lekko podbródek. Prowokujący uśmiech, którym powitała Burke'a, przybladł, kiedy ujrzała jego oczy.
– No wiesz, Burke, jestem zazdrosna. Odwiedzasz Caroline, a do Sweetwater nawet nie zajrzysz.
– Sprawy zawodowe, Josie.
– Patrzcie państwo!
– Panno Waverly, muszę z panią porozmawiać. Czy możemy wejść do środka?
– Oczywiście.
Josie chwyciła go za ramię. Kpiący wyraz zniknął z jej twarzy.
– Burke?
– Nie mogę teraz z tobą rozmawiać. – Wiedział, że powinien kazać jej odejść, ale pomyślał, że może Caroline będzie potrzebowała pomocy kobiety, kiedy on z nią skończy. – Mogłabyś poczekać? Posiedzieć z nią trochę?
Dłoń spoczywająca na jego ramieniu zadrżała.
– Jest aż tak źle?
– Dosyć. Idź do kuchni i zrób nam coś zimnego do picia. Byłbym wdzięczny, gdybyś pozostała tam, dopóki cię nie zawołam.
Caroline wskazała mu miejsce we frontowym salonie, na pasiastej otomanie. Mały zegar z kukułką, który nakręcała skrupulatnie od chwili swojego przyjazdu, cykał radośnie. Czuła zapach politury do mebli i własnego potu.
– Panno Waverly, jest mi strasznie przykro, wiem, że jest pani wstrząśnięta, ale muszę zadać parę pytań. Najlepiej zrobić to od razu.
– Rozumiem. – Nie, nie rozumiem, pomyślała gorączkowo. Nie mogę rozumieć. Nigdy dotąd nie znalazłam trupa… – Czy pan wie… Czy pan wie, kto to jest?
– Tak.
– Pański zastępca… Johnson? – Pocierała dłonią szyję, jakby próbowała wyzwolić słowa, które uwięzły jej w gardle. – Powiedział, że ona nie utonęła.
– Nie, proszę pani. – Burke wyjął z kieszeni ołówek i notatnik. – Przykro mi, że muszę to pani mówić, ale ona została zamordowana.
Skinęła tylko głową. Nie była zaskoczona. Wiedziała o tym od chwili, gdy spojrzała w szeroko otwarte, puste oczy.
– Czego pan ode mnie oczekuje?
– Chcę, żeby powiedziała mi pani o wszystkim, co widziała czy słyszała w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin.
– Ale ja nic nie wiem, naprawdę. Dopiero co przyjechałam i próbowałam jakoś się zadomowić, zorganizować.
– Rozumiem. – Burke zsunął kapelusz na tył głowy, żeby otrzeć przedramieniem pot z czoła. – Niech pani sobie przypomni. Może słyszała pani samochód jadący na swojej drodze albo jakiś dźwięk, który wydał się pani dziwny?
– Nie… To znaczy, jestem przyzwyczajona do odgłosów miasta, tu wszystkie dźwięki brzmią dziwnie. – Przesunęła drżącą dłonią przez włosy. Wszystko będzie teraz dobrze, powiedziała sobie, kiedy już uruchomili mechanizm pytań i odpowiedzi, prawa i porządku.
– Cisza wydaje się taka głośna, rozumie pan? Ptaki i owady. Sowy. – Urwała i zbladła jak ściana. – Poprzedniej nocy, nie, pierwszej nocy po przyjeździe… O, Boże!
– Spokojnie, powolutku, proszę się nie spieszyć.
– Wydawało mi się, że słyszę krzyk kobiety. Spałam i ten krzyk mnie obudził. Potem przypomniałam sobie, gdzie jestem i to, co babcia mówiła o sowach. - Zamknęła oczy wobec ogromu swojej winy. – Zasnęłam. To mogła być ona, wołała o pomoc. A ja po prostu zasnęłam.
– Albo mogła to być sowa. Nawet jeżeli było to wołanie o pomoc, panno Waverly, niewiele mogła pani zrobić. O której godzinie się pani obudziła?
– Niestety, nie mam pojęcia. Nie spojrzałam na zegarek.
– Chodzi pani często nad staw?
– Byłam parę razy. Dziadek zabrał mnie tam kiedyś na ryby.
– Sam złapałem w nim kilka niezłych sztuk – powiedział Burke tonem pogawędki. – Pali pani?
– Nie. – Przypomniawszy sobie o obowiązkach gospodyni, rozejrzała się za popielniczką. – Proszę się nie krępować.
Burke wyjął paczkę chesterfieldów, ale myślał o niedopałku, który znalazł w pobliżu zwalonego pnia. Edda Lou również nie paliła.
– Nie zauważyła pani, żeby ktoś się tu kręcił? Nikt nie wpadł z wizytą?
– Jak już mówiłam, dopiero co przyjechałam. Ale rzeczywiście, wpadłam na kogoś zaraz pierwszego dnia. Powiedział, że babcia pozwalała mu tam Przychodzić i patrzeć na wodę.
Twarz Burke'a nie zdradzała żadnych uczuć, ale zrobiło mu się mdło.
– Wie pani, kto to był?
– Powiedział, że nazywa się Longstreet. Tucker Longstreet.
Tucker leżał w hamaku. Przykładał zimną puszkę piwa do obrzmiałego oka i snuł ponure rozważania. Wrażenie, że stratowały go konie, minęło. Teraz czuł się tak, jakby go najpierw przeciągnęły parę kilometrów po ziemi. Gorzko żałował swojej decyzji, by stawić czoło Austinowi. Byłoby o niebo lepiej, gdyby zaszył się w Greenville albo nawet w Vicksburgu na parę dni. Co, u licha, podsunęło mu myśl, że duma i uczciwość warte są śliwy pod okiem?
Jeszcze gorsza była świadomość, że Edda Lou wyleguje się gdzieś i bawi zamieszaniem, które sama wywołała. Im dłużej o tym myślał, tym większej nabierał pewności, że Austin wygarbował mu skórę właściwie bez powodu. Edda Lou nie zrobi sobie skrobanki. I to wcale nie dlatego, że powstrzymają ja. przed tym względy moralne czy nagle rozbudzony instynkt macierzyński. Ale pozbywszy się dziecka, nie będzie już miała haka na Tuckera Longstreeta.
Haka, pomyślał ponuro, na którym będzie wisiał przez resztę swojego życia.
Nic tak nie udupia człowieka jak rodzina, dumał dalej. Jego krew połączy się z krwią Eddy Lou. Wszystko, co dobre i złe w nich obojgu, ulegnie przemieszaniu i jedynie Bóg, a może los czy zwyczajnie czas zdecyduje, które z cech przeważą.