Ruszał na polowanie. W imię Pana!
Caroline odkryła, że nie ma nic przeciwko samotności. Chociaż lubiła towarzystwo Suzie, żywotność tej kobiety podkopała jej siły. Nie bardzo leż chciało jej się wierzyć, by ktoś mógł włamać się do domu i zamordować ją we śnie. Bądź co bądź, była tu obca i nikt nie znał jej na tyle, by życzyć jej śmierci. Odłożyła pistolet z silnym postanowieniem, że nigdy więcej nie weźmie go do ręki.
Sięgnęła natomiast po skrzypce. Od czasu przyjazdu prawie nie grała, brakowało jej czasu. Przesunęła palcami po gładkim, wypolerowanym drewnie, musnęła struny. To nie są ćwiczenia, powiedziała sobie, przecierając kalafonia smyczek. To nie jest występ. Zagra dla samej siebie; przyjemność, o której, pochłonięta pracą, zupełnie zapomniała.
Przymknęła oczy i ułożyła skrzypce na ramieniu, odruchowo przyjmując przepisową postawę.
Wybrała Szopena, dla pięknej muzyki, dla jej spokoju i nutki melancholii, której nie potrafiła w sobie zagłuszyć. Jak zwykle, muzyka wypełniła ją całą.
Nie myślała teraz o śmierci, o strachu. Nie myślała o Luisie i zdradzie, rodzinie, którą straciła, bez której musiała się obyć. Nie myślała o muzyce. Po prostu czuła ją.
Brzmi jak płacz, pomyślał Tucker wchodząc na werandę. Ciche, bolesne łkanie, takie które dobywa się z duszy.
Zawstydził się tych myśli, choć nikt nie mógł ich słyszeć. To tylko muzyka wygrywana na skrzypcach, jakiś rozwlekły nokturn, kompletnie pozbawiony rytmu. Człowiekowi nie chce się nawet przytupywać nogą do taktu. Ale brzmi tak rozdzierająco, kiedy płynie do ogrodu z otwartych okien. Niemal czuł tę muzykę, mógłby przysiąc, że oblazły go dźwięki.
Zapukał, ale tak cicho, że ledwie sam to usłyszał. Sięgnął do klamki i pchnął siatkowe drzwi. Muzyka zaprowadziła go do frontowego salonu.
Caroline stała na środku pokoju, z głową pochyloną lekko ku skrzypcom, twarzą do okien, tak że mógł widzieć jej profil. Oczy miała zamknięte, a jej uśmiech był równie tęskny jak sama melodia.
Nie potrafiłby powiedzieć, skąd wiedział, że muzyka wydobywała się wprost z jej serca. Dźwięki zawisły w powietrzu jak nie wypowiedziane pytanie.
Wsunął ręce w kieszenie, oparł się o framugę i pozwolił Caroline, by go z sobą uniosła. To było dziwne i niepokojące odkrycie, że kobieta może koić i podniecać zarazem, choć nie otarło się to nawet o seks.
Kiedy skończyła i muzyka odpłynęła w ciszę, poczuł rozczarowanie tak głębokie, że niemal bolesne. Gdyby miał choć trochę oleju w głowie, wymknąłby się z salonu, wykorzystując jej oszołomienie, i zapukał. Ale on zrobił pierwszą rzecz, jaka mu przyszła na myśl. Zaklaskał.
Podskoczyła nerwowo. Jej ciało wyrażało już tylko napięcie, a oczy strach, który w jednej chwili ustąpił miejsca irytacji.
– Co pan tu robi, do ciężkiej cholery?
– Pukałem. – Wzruszył ramionami i uśmiechnął się szeroko, zniewalająco, dokładnie tak samo jak nad stawem. – Była pani zbyt zaabsorbowana, żeby usłyszeć.
Opuściła skrzypce, ale trzymała w górze smyczek, jakby to była szabla.
– A może nie chciałam, żeby mi przeszkadzano.
– Jakoś o tym nie pomyślałem. Lubię muzykę. Wprawdzie wolę rhythmblues, trochę jazzu, ale to też było coś. Nic dziwnego, że pani z tego żyje.
Nie spuszczając z niego wzroku, odłożyła skrzypce.
– Fascynujący komplement.
– Taka sobie uwaga. Przypomina mi pani breloczek, jaki miała moja mama. To była perła zamknięta w bryle bursztynu. Bardzo ładna rzecz, ale smutna. Perła była tam całkiem sama i nigdy nie miała się wydostać. Wyglądała pani dokładnie tak samo kiedy pani grała. Zawsze pani gra takie smutne piosenki?
– Gram to, co lubię.
Jego siniaki nabrały kolorów przez ostatni dzień, nadając jego twarzy buńczuczny, groźny wyraz. Jednocześnie miał w sobie tyle z małego chłopca, że kobieta pragnęła przycisnąć coś zimnego – choćby usta – do tych bolesnych śladów.
– Istnieje jakiś powód, dla którego nachodzi mnie pan w domu, panie Longstreet?
– Może pani mówić do mnie Tucker. Ja będę nazywał cię Caroline. Albo Caro. – Błysnął zębami w uśmiechu. – Tak nazywała cię panna Edith. Ładnie.
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Oderwał się od framugi.
– Sąsiedzi odwiedzają się tu bez specjalnego powodu, ale ja go mam. Nie poprosisz mnie, żebym usiadł?
Uniosła dumnie głowę.
– Nie.
– Cholera! Im bardziej stajesz się antypatyczna, tym bardziej cię lubię. Jestem pod tym względem perwersyjny.
– A pod innymi względami? Zachichotał i przysiadł na oparciu sofy.
– Najpierw musimy się lepiej poznać. Ludzie mówią, że jestem łatwy, ale ja mam swoje zasady.
– Cóż za ulga! A wracając do celu twojej wizyty?
Założył nogę na nogę z całą swobodą, jakby siadał na tej poręczy codziennie od dwudziestu lat.
– Boże, lubię słuchać, jak mówisz. Z takim chłodem, jakbyś zjadła przed chwilą michę lodów brzoskwiniowych. Przepadam za lodami brzoskwiniowymi.
Ściągnęła kąciki ust ku dołowi, żeby się nie uśmiechnąć.
– Nie interesują mnie twoje gusty kulinarne, nie jestem również w nastroju do zabawiania gości. Mam za sobą parę trudnych dni.
Spoważniał.
– To musiało być dla ciebie ciężkie, ta historia z Eddą Lou.
– Ona zniosła to o wiele gorzej. Wstał i zaczął spacerować po pokoju.
– Jesteś tu już parę dni i słyszałaś pewnie wszystko, co się mówi w mieście. – Sięgnął po papierosa.
Chociaż próbowała do tego nie dopuścić, odczuła coś na kształt współczucia. Ciężko jest żyć, kiedy każdy błąd wywlekany jest na światło dzienne i staje się tematem publicznych roztrząsań. Wiedziała coś na ten temat.
– Jeżeli powiesz, że plotki w tym mieście są równie dokuczliwe jak wilgotność powietrza, będę musiała się z tobą zgodzić.
– Masz prawo myśleć na ten temat, co ci się żywnie podoba, ale chcę. żebyś mnie wysłuchała.
Uniosła pytająco brew.
– Nie rozumiem, dlaczego moje myśli są przedmiotem twojego zainteresowania.
– Bardzo ochoczo podzieliłaś się z nimi z tym wypucowanym Jankesem.
Czekała. Sposób, w jaki spacerował po pokoju, wyrażał większą frustrację niż gniew. Odprężyła się na tyle, by odłożyć smyczek.
– Jeżeli masz na myśli agenta Burnsa, powiedziałam mu tylko to, co widziałam. Byłeś nad stawem.
Odwrócił gwałtownie głowę.
– Jasne, że byłem, do cholery! Czy wyglądałem na kogoś, kto planuje morderstwo?
– Byłeś bardzo zły – rzuciła ostro. – Nie mam pojęcia, co planowałeś. Zatrzymał się, odwrócił na pięcie i postąpił krok w jej stronę.
– Jeżeli naprawdę myślisz, że zadźgałem Eddę Lou, dlaczego stoisz tutaj i rozmawiasz ze mną, zamiast wrzeszczeć o pomoc?
Uniosła podbródek.
– Potrafię zatroszczyć się o siebie. Skoro powiedziałam policji wszystko, co wiem - czyli praktycznie nic – nie masz powodu, by zrobić mi krzywdę.
Zacisnął pięści.
– Droga pani, patrzysz na mnie, jakbym był czymś, co przed chwilą zdrapałaś z podeszwy swojego buta. Myślę, że znalazłbym jakiś powód, gdybym dobrze poszukał.
– Nie strasz mnie! – Adrenalina przetoczyła się przez nią i popchnęła do przodu. Podeszła do Tuckera bliziutko, tak że niemal dotykała go nosem. – Znam ten typ mężczyzny, który reprezentujesz, Tucker. Nie staję na głosie, żeby zwrócić na siebie twoją uwagę, a ty nie możesz tego znieść. To drażni twoją męską dumę, kiedy kobieta nie jest zainteresowana. A kiedy już wykaże zainteresowanie, jak ta Edda Lou, nie możesz się doczekać, żeby się jej pozbyć.