– Też dobrze gasi pragnienie.
– Dobrze. Ja… Dobrze. – Weszła na stopnie werandy, obejrzała się i zobaczyła, jak Tucker wyjmuje papierosa. Podniosła dłoń do czoła, jakby chciała zatrzymać wirującą w głowie karuzelę.
– Dlaczego to robisz?
– Hmmm?
– Dlaczego odcinasz koniuszek?
– A! – Zaciągnął się dymem, zdradzając wszelkie oznaki przyjemności. – Rzucam palenie. To wydaje się najrozsądniejszym sposobem. Obliczyłem, że po paru tygodniach zostanie mi pół papierosa. – Uśmiechnął się do niej, takiej nieziemsko pociągającej i bladej jak kreda. – Nalejesz mi tego chardonnay do dużej szklanki?
– Aha. – Odetchnęła spazmatycznie, kiedy usłyszała dźwięk syreny policyjnej. Tucker stał na tyle blisko, by usłyszała jego westchnienie ulgi. – Masz to jak w banku. – Siatkowe drzwi zamknęły się za nią z trzaskiem.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Od wschodu nadchodziła burza. Podmuch wiatru, pierwszy, jaki poczuła od chwili przekroczenia granicy Missisipi, zaszeleścił liśćmi klonu, pod którym zaledwie przed pół godziną stał mężczyzna z nabitym karabinem.
Choć wydawało się to absurdalne i zupełnie niemożliwe, Caroline stwierdziła, że siedzi na stopniach werandy i popija chardonnay ze szklanki, a butelka z resztką wina tkwi pomiędzy nią a Tuckerem.
Moje życie, pomyślała biorąc kolejny, długi łyk, zrobiło bardzo nieoczekiwany zwrot.
– Dobre. – Tucker zakołysał winem w szklance. Powoli wracał do stanu zwykłego rozleniwienia.
– To moje ulubione.
– Moje też, od teraz. – Odwrócił ku niej głowę i uśmiechnął się. – Przyjemnie wieje.
– Bardzo przyjemnie.
– Przydałoby się trochę deszczu.
– Tak sądzę.
Oparł się łokciami o stopnie werandy i wystawił twarz na chłodny powiew.
– Sądząc po kierunku wiatru, nie powinno ci napadać do salonu. Obrzuciła nieprzytomnym wzrokiem powybijane okna.
– To dobra wiadomość. Przynajmniej nie zmoczy mi kanapy. Ma tylko jedną dziurę po kuli.
Poklepał ją przyjacielsko po plecach.
– Dobry z ciebie kumpel, Caro. Przypuszczam, że inna kobieta na twoim miejscu zaczęłaby płakać, wrzeszczeć albo mdleć, a ty nic.
– Aha. – Ponieważ jej szklanka była niemal pusta, dolała sobie wina. – Tucker, mogę cię o coś spytać?
Podsunął swoją szklankę, ciesząc się cudowną muzyką, jaką jest chlupot świetnego wina dolewanego do świetnego wina.
– W tej chwili, złotko, możesz mnie zapytać praktycznie o wszystko.
– Pytam z ciekawości. Czy morderstwa i strzelaniny są czymś normalnym w tej części kraju, czy to stan przejściowy?
– No cóż… – Przez chwilę kontemplował wino w szklance, zanim się go napił. – Ponieważ moja rodzina osiedliła się tutaj jeszcze przed wojną. to znaczy przed Wojną Domową.
– Naturalnie.
– Czuję się więc uprawniony do rozstrzygnięcia tej kwestii. Muszę stwierdzić, że morderstwa, o jakich myślisz, były w Innocence czymś nieznanym. Zastanówmy się. Kiedy byłem dzieckiem, Whiteford Talbot przestrzelił Cala Beauforda na wylot. Ale Witeford złapał starego Cala zjeżdżającego po rynnie z jego sypialni. A żona Whiteforda, nazywała się. Ruby Talbot, znajdowała się wtedy w łóżku goła jak święty turecki.
– To zupełnie co innego – orzekła Caroline.
– No widzisz. Jakieś pięć lat temu chłopcy Bonnych i Shiversów nafaszerowali się wzajemnie śrutem. Poszło o świnie. A ponieważ są kuzynami i do tego trochę niespełna rozumu, nikt się tym specjalnie nie przejął.
– To zrozumiałe.
Jezu, pomyślał Tucker, lubię ją, lubię ją w jakiś dziwny koleżeński sposób. Bardzo miły dodatek do pożądania.
– Ale na ogół Innocence jest spokojnym miasteczkiem. Skrzywiła się nad szklanką.
– Przybierasz to na zawołanie?
– Co?
– Styl lekko przymulonego wiejskiego ciołka? Pokazał zęby w uśmiechu i łyknął wina.
– Tylko wtedy, gdy wydaje mi się to dobrym wyjściem z sytuacji. Westchnęła i odwróciła głowę. Niebo ciemniało, grzmoty stawały się coraz bliższe, ale tak przyjemnie było siedzieć na stopniach werandy. Zbyt przyjemnie.
– Nie boisz się? – zapytała. – Ten człowiek groził, że cię zabije, kiedy szeryf go zabierał.
– Nie ma co wpadać w panikę. – Ale niepokój w głosie Caroline poruszył wrażliwą strunę. Płynnym ruchem objął dziewczynę przez plecy. – Nie martw się, kochanie. Nie chcę, żebyś się niepokoiła z mojego powodu.
Odwróciła głowę i jej twarz ponownie znalazła się tuż przy jego twarzy.
– To zahacza o patologię, nie sądzisz? Wykorzystywanie śmiertelnego niebezpieczeństwa w celu uwiedzenia.
– Ba! – Był na tyle dobroduszny, żeby się roześmiać, na tyle doświadczony, by pozostawić rękę tam, gdzie spoczywała. – Zawsze jesteś taka podejrzliwa w stosunku do mężczyzn?
– W stosunku do pewnych mężczyzn, tak. – Strąciła jego dłoń z ramienia.
– To bardzo brzydko z twojej strony, Caro, po tym wszystkim, co razem przeszliśmy – - Westchnął żałośnie i stuknął się z nią szklanką. – Nie sądzę, żebyś chciała zaprosić mnie na kolację? Skrzywiła się. – Raczej nie.
– A może zagrasz coś dla mnie?
Potrząsnęła głową, bez uśmiechu.
– Wzięłam sobie urlop od grania dla innych.
– Jaka szkoda. Coś ci powiem, wobec tego ja zagram dla ciebie.
Uniosła brwi z niedowierzaniem.
– Umiesz grać na skrzypcach?
– Skąd! Ale umiem włączyć radio. – Wstał i uświadomił sobie w ułamku sekundy, że wino poszło mu prosto do głowy. Nie było to nieprzyjemne uczucie. Dobrnął do samochodu i przekopał się przez kasety magnetofonowe. Znalazł nagranie, o które mu chodziło, i wsunął je w odtwarzacz.
– Fats Domino – powiedział z szacunkiem, kiedy rozległy się pierwsze tony „Blueberry Hill”. Podszedł do Caroline z wyciągniętą dłonią. – Chodź.
Zanim zdążyła odmówić, postawił ją na nogi i objął ramieniem.
– Jeszcze mi się nie zdarzyło, żebym, słuchając tej piosenki, nie pragnął zatańczyć z piękną kobietą.
Mogła mu odmówić, mogła wywinąć się z jego objęć. Ale to było takie niewinne. Po ostatnich dwudziestu czterech godzinach potrzebowała małej, bezpiecznej rozrywki. Poddała się więc ruchom jego ciała, kiedy prowadził ją płynnie na trawnik, pozwoliła przechylać się w tańcu. W głowie czuła przyjemny szmerek.
– Dobrze? – zapytał cicho.
– Mhm. Jesteś miły, Tucker. Zbyt miły. Ale wolę to, niż żeby do mnie strzelano.
– Tak też sobie pomyślałem. – Przytulił policzek do jej włosów. Były gładkie jak jedwab. Zawsze miał słabość do gładkich powierzchni, nie próbował więc nawet walczyć z pokusą, by otrzeć się policzkiem o jej policzek, przesunąć dłonią po jej plecach. Jakie smukłe były jej nogi ocierające się o jego uda!
Nie czuł się zaskoczony faktem, że jest podniecony erotycznie. Było to tak naturalne jak oddychanie. Zaskoczyło go coś innego: nieprzeparte Pragnienie, by przerzucić sobie Caroline przez plecy i zanieść na górę do sypialni. Nigdy dotąd nie wykazywał niecierpliwości w stosunkach z kobietami, lubił rozkosze pogoni, zwalnianie tempa, przedłużanie przyjemności. Taniec z Caroline o tej dziwnej godzinie, kiedy świat nabiera perłowoszarych barw, Pozbawił go zwykłej rezerwy.
Pomyślał, że obwini za to alkohol. Był już bardziej niż na wpół pijany.
– Pada – szepnęła Caroline. Oczy miała zamknięte, kołysała się w rytmie jego ciała.
– M – hmm. – Czuł zapach deszczu w jej włosach, na jej skórze. Doprowadzał go do szaleństwa.
Uśmiechnęła się, czując jak wielkie, ciężkie krople przenikają przez jej ubranie.