Выбрать главу

Nikt do mnie dotąd nie strzelał, pomyślała. Ale i nie tańczył ze mną w deszczu.

– Jest chłodno. Cudownie chłodno – powiedziała.

Chłodno? Tucker dziwił się niemal, że woda nie wyparowuje z sykiem po. zetknięciu z jego skórą. Uświadomił sobie, że trzyma między wargami płatek jej ucha. Zadrżała zaskoczona, kiedy zacisnął na nim delikatnie zęby.

Rozwarła szeroko oczy i patrzyła tępo przed siebie, kiedy sunął wargami w stronę jej ust. Coś ciepłego i cudownego poruszyło się w jej wnętrzu, zanim zdołała to zniszczyć. Na moment przed tym, nim zagarnął jej wargi, poderwała dłoń i odepchnęła go od siebie.

– Co ty wyprawiasz? Zamrugał oczami.

– Całuję cię?

– Nie!

Patrzył na nią przez chwilę, na deszcz ściekający z jej włosów. na oczy, które zdradzały tyleż namiętności, co zdeterminowania. Miał wielką ochotę zignorować jej protest. Zaklął pod nosem, zrozumiawszy, że nie potrafi.

– Caroline, jesteś trudną kobietą.

Dzwon alarmowy w jej głowie przycichł, kiedy zrozumiała, że Tucker nie będzie nalegał. Uśmiechnęła się leciutko.

– Tak mówią.

– Mógłbym pokręcić” się tu jeszcze trochę, namówić cię, żebyś zmieniła zdanie.

– Nie sądzę.

Oczy mu się śmiały. Przesunął dłonią wzdłuż całej długości jej pleców. zanim się odsunął.

– Stanowisz dla mnie wyzwanie, ale ponieważ miałaś ciężki dzień, odpuszczę ci dzisiaj.

– Dziękuję ci serdecznie.

– Jest za co! – Przesunął kciukiem po jej kłykciach. I, niech go diabli, poczuła dreszcz od głowy po czubki palców. – Będziesz o mnie myślała, kładąc się dzisiaj do łóżka, Caroline.

– Będę myślała o wprawieniu szyb do okna.

Przeniósł wzrok z jej twarzy na odłamki szkła sterczące złowrogo ze starych drewnianych ram.

– To moja wina – powiedział.

W jego oczach pojawiła się zawziętość, co przypomniało Caroline, jak dc tego doszło, że stoi z Tuckerem na deszczu, trzymając się za ręce.

– Myślę, że winę ponosi Austin Hatinger – powiedziała lekkim tonem. – Choć nie poprawia to stanu moich okien.

– Ja się nimi zajmę. – Patrzył znów na nią. – Wyglądasz ślicznie, kiedy jesteś mokra. Jeżeli postoję tu jeszcze trochę, znowu spróbuję cię pocałować. – Więc lepiej już idź. – Szarpnęła uwięzioną dłonią, rzuciła okiem stronę samochodu i zaśmiała się.

– Tucker, wiesz, że masz opuszczony dach?

– Cholera! – Odwrócił się i wlepił wzrok w porsche'a. Krople deszczu bębniły o białą skórzaną tapicerkę. – To największy problem, jaki miewam z kobietami. Rozpraszają mnie. – Nie zdążyła uwolnić ręki, kiedy podniósł ją do ust w długim pocałunku. – Wrócę, Caroline.

Uśmiechnęła się, cofając o krok.

– Więc przywieź ze sobą szklarza.

Wskoczył do samochodu, nie kłopocząc się zasuwaniem dachu. Zapalił silnik, posłał Caroline całusa i ruszył aleją. Widział dziewczynę we wstecznym lusterku, kiedy stała w deszczu, z włosami jak mokre zboże, w sukni oblepiającej ciało. Fats śpiewał „Ain't That A Shame”. Tuckerowi nie pozostało nic innego, jak mu zawtórować.

Caroline odczekała, aż samochód zniknie w gąszczu, potem wróciła na werandę, usiadła na stopniach i dopiła rozcieńczone wodą wino. Susie miała rację, pomyślała. Tucker Longstreet nikogo nie zamordował. I faktycznie coś w sobie ma. Dotknęła policzka dłonią, którą pocałował, i cicho westchnęła.

Jak to dobrze, że nie jest nim zainteresowana. Przymknąwszy oczy, wystawiła twarz na deszcz. Bardzo, bardzo dobrze.

Następnego dnia obudziła się w paskudnym humorze. W nocy źle spała. I, cholera jasna, myślała o nim. Przewracała się z boku na bok, dręczona na przemian obrazem Tuckera i bębnieniem deszczu o blaszany dach. Nie poddała się jednak i nie sięgnęła po tabletki nasenne przepisane jeszcze przez doktora Palamo.

Oparła się pokusie. Będzie twarda. W rezultacie wstała rano z piekącymi oczami i paskudnym bólem głowy.

Kiedy połknęła aspirynę i weszła pod prysznic, wiedziała już, kogo za to obwinić. Gdyby nie Tucker, nie wyżłopałaby pół butelki wina. Gdyby nie Tucker, nie leżałaby bezsennie w łóżku nękana pożądaniem. Gdyby nie Tucker, nie miałaby dziur w całym domu i nie musiałaby ich zatykać, zanim muchy, komary i Bóg wie jaka zwierzyna postanowią zamieszkać z nią razem.

Sielankowy spokój, pomyślała z ironią, wychodząc spod prysznica. Cichy azyl, w którym można lizać rany. Tucker wywrócił jej życie do góry nogami. Martwe kobiety, szaleńcy z karabinami! Mamrocząc pod nosem, Caroline ściągnęła szlafrok. Dlaczego, u licha, nie pojechała na południe Francji, żeby smażyć się na ludnej plaży?

Ponieważ chciała wrócić do domu, pomyślała z westchnieniem. Domostwo dziadków kojarzyło jej się z domem rodzinnym, choć spędziła tu zaledwie kilka cudownych dni w dzieciństwie.

Nikt i nic nie zepsuje jej tej radości. Caroline zeszła energicznie ze schodów, jedną ręką przytrzymując obolałą głowę. Chciała spokoju, i będzie go miała. Będzie siedziała na werandzie i podziwiała zachody słońca, pielęgnowała kwiatki i słuchała muzyki. Samotność, prawdziwa sielanka, to był jej wybór. Nikt jej w tym nie przeszkodzi. A zacznie się to już teraz.

Z zaciętą twarzą otworzyła na oścież frontowe drzwi i krzyknęła zdławionym głosem.

Przy wybitym oknie stał Murzyn z blizną na twarzy i ramionami jak sztangista. Caroline pochwyciła błysk metalu w jego dłoni. Pomyślała pięć rzeczy naraz. Rzucić się do telefonu! Przedrzeć się do samochodu i modlić się, żeby kluczyk był w stacyjce! Stać i wrzeszczeć.

– Panna Waverly, psze pani?

Po kilku nieudanych próbach, udało jej się wydobyć głos.

– Zadzwoniłam do szeryfa.

– Tak, psze pani. Tuck mówił, że miała tu pani kłopoty.

– Ja… Słucham?

– Hatinger wybił pani okna, no nie? Szeryf go zamknął. Myślę, że szybko się z tym uporam.

– Upora się pan?

Zobaczyła, jak podnosi dłoń, i nabrała powietrza do krzyku. Wypuściła je ze świstem, kiedy spostrzegła, że metalowy przedmiot jest miarką stolarską. Podczas gdy próbowała uspokoić walące serce, Murzyn mierzył okno.

– Naprawi pan moje okna.

– Tak, psze pani. Tuck zadzwonił wieczorem. Powiedział, że da pani znać, że rano przyjdę wymierzyć okna. – W jego orzechowych oczach błysnęło rozbawienie. – Coś mi się widzi, że pani nie powiedział.

– Nie. – Caroline przycisnęła dłoń do piersi, czując na przemian fale ulgi i irytacji. – Nic nie powiedział.

– Nie można na nim polegać.

– Też mi się tak zdaje.

Kiwając głową gryzmolił w notatniku.

– Chyba panią wystraszyłem.

– Nie szkodzi – uśmiechnęła się zesztywniałymi wargami. – Zaczynam się przyzwyczajać. – Przeczesała palcami wilgotne włosy. – Nie powiedział mi pan swojego nazwiska.

– Jestem Toby March. – Podniósł dłoń do daszka wysłużonej czapki baseballowej. – Majster do wszystkiego.

– Miło mi pana poznać, panie March.

Po chwili wahania March ujął wyciągniętą ku sobie dłoń.

– Proszę mi mówić Toby, psze pani. Jak wszyscy.

– A więc, Toby, jestem panu bardzo wdzięczna, że przyjechał pan tak szybko.

– Cieszę się, jak mogę pracować. Da mi paniusia szczotkę, to zmiotę szkło. – Dobrze. Napije się pan kawy?

– Nie chcę robić paniusi kłopotu.

– To żaden kłopot. Właśnie miałam zaparzyć.

– Uprzejmie dziękuję. Czarna z trzema łyżeczkami cukru, jeśli wolno.

– Za chwilę będzie gotowa. – Rozdzwonił się telefon. – Przepraszam. Trzymając się za obolałą głowę, Caroline pobiegła do holu i poderwała słuchawkę. – Tak?