– Ależ ekscytujące życie prowadzisz, moja droga!
– Susie! – Caroline oparła się o balustradę schodów. – Kto to powiedział, że małe miasteczka są spokojne?
– Ktoś, kto w nim nigdy nie mieszkał. Wiem od Burke'a, że wyszłaś z tego bez szwanku. Przyjechałabym do ciebie, ale chłopcy nabawili się kataru. Niby nie spuszczam ich z oczu, a dom i tak przypomina pobojowisko.
– Nic mi nie dolega, naprawdę. – Z wyjątkiem kaca, zszarganych nerwów i głębokiej frustracji seksualnej. – Czuję się po prostu jak przepuszczona przez maszynkę.
– Nic dziwnego, skarbie. Wiesz co? Urządzamy jutro barbecue. Zajrzysz do nas o piątej, usiądziesz sobie w cieniu, objesz się po dziurki w nosie i zapomnisz o kłopotach.
– To brzmi cudownie.
– Godzina piąta. Pojedziesz do końca Market Road i skręcisz w lewo na Magnolię. Trzeci dom na prawo. Żółty, z białymi okiennicami. Drogę wskaże ci zapach pieczonych żeberek.
– Przyjadę na pewno. Dzięki, Susie.
Caroline odłożyła słuchawkę i poszła do kuchni. Nastawiła wodę, wsadziła parę kromek chleba do opiekacza i wyjęła słoik dżemu z dzikich malin. Słońce połyskiwało w mokrej trawie, zapach gorącej ziemi był równie kuszący jak aromat świeżo parzonej kawy. Caroline patrzyła na dzięcioła, który sadowił się na pniu, żeby wydziobać sobie śniadanie.
Z werandy dobiegał głęboki, miękki baryton Toby'ego. Murzyn śpiewał gospelowską pieśń o poszukiwaniu spokoju.
Caroline uświadomiła sobie, że ból głowy minął.
Mimo wszystko dobrze jest być w domu.
Niezbyt daleko od domostwa McNairów ktoś leżał w zmiętej pościeli i jęczał przez sen. Sny płynęły jak ciemna, kręta rzeka. Sny o seksie, krwi, o władzy. Sny zapominane o brzasku. Czasem tylko trzepoczą się w podświadomości i jak ostroskrzydłe motyle przecinają mózg, pozostawiając rany.
W snach zjawiały się kobiety, zawsze kobiety. Brutalne, rozchichotane suki. Znienawidzona potrzeba ich posiadania – gładkiej skóry, ulotnego zapachu, gęstego smaku. Można ją było zwalczyć. Przez dni, tygodnie, nawet miesiące nie odczuwać wobec nich niczego z wyjątkiem czułości, nawet szacunku. A potem któraś z nich robiła coś. Coś, co wymagało kary.
Wtedy pojawiał się ból, narastał głód. Mogła go uciszyć tylko krew. Ale nawet pośród tej żądzy, pośród bólu zawsze zjawiała się dzika satysfakcja, że choćby nie wiem jak długo szukali, nigdy nie znajdą dowodu. Nigdy.
Szaleństwo przyczaiło się w Innocence, dobrze ukryte. Tego lata zadomowiło się na dobre w ciele nie mającego na to ochoty gospodarza. I czekało.
Doktor Theodore Rubenstein – Teddy dla przyjaciół – siedział w pokoju do balsamowania zwłok i zjadał drugiego pączka z czereśniowym nadzieniem. Popijał ciastka ciepławą colą prosto z butelki. Nigdy nie nauczył się pić kawy.
Teddy przemknął się właśnie przez czterdzieste urodziny i odkrył w gęstwinie brązowych włosów siwe nitki. Nie łysiał, dzięki Bogu, ale siwizna też nie budziła jego zachwytu. Stwierdził, że mógłby się bez niej obejść.
Teddy uważał się za zabawnego faceta. Zdawał sobie sprawę, że nie jest oszałamiająco przystojny z tymi swoimi małymi oczkami, lekko cofniętym podbródkiem i ziemistą cerą. Uwodził więc poczuciem humoru.
Koteczki, powtarzał sobie, łapią się na osobowość nie gorzej niż na grecki profil.
Nucąc pod nosem, przystąpił do mycia rak w umywalce Palmera, tuż pod trójwymiarowym obrazkiem Jezusa. Żeby skrócić sobie nudny czas szorowania. Teddy kiwał się na boki. Przy kiwnięciu w lewo, Jezus miał czerwoną szatę i dobroduszny wyraz twarzy. Podnosił subtelną dłoń do walentynkowego serca widocznego na piersi. Przy kiwnięciu w prawo jego twarz stawała się smutna i zbolała, co było zupełnie zrozumiałe, zważywszy że teraz miał na głowie cierniową koronę, a jego czoło intelektualisty znaczyły smużki krwi.
Ciekawe, który wizerunek podoba się Palmerowi bardziej, pomyślał Teddy i sięgnął po Rock – Hard Cavity Fluid. Wycierając ręce próbował ustawić się tak, żeby zobaczyć oba oblicza zlane w jedno. Za jego plecami leżała na stole do balsamowania naga Edda Lou Hattinger, kredowobiała w bezlitosnym świetle jarzeniówek.
Widoki takie jak ten nie odbierały Teddy'emu apetytu. Został patologiem. ponieważ oczekiwano, że pójdzie na studia medyczne. Był czwartym pokoleniem Rubensteinów z literkami „dr” przed nazwiskiem. Ale już na pierwszym roku interny odkrył w sobie niemal obsesyjny wstręt do chorych ludzi.
Zupełnie inaczej miała się sprawa z ludźmi martwymi.
Praca z trupem nigdy nie wywoływała jego niechęci. Szpitalne dyżury z jęczącymi pacjentami odbierały mu chęć do życia. W dniu, w którym kazano mu uczestniczyć w sekcji, odkrył swoje powołanie.
Martwi nie jęczeli, nie trzeba ich było ratować, a przede wszystkim nie mogli zaskarżyć człowieka do sądu za niewłaściwe leczenie.
Stanowili natomiast zagadkę. Można ich było rozebrać na części pierwsze, rozczłonkować, sprawdzić, co nawaliło, i spisać raport.
Teddy lubił zagadki i wiedział, że radzi sobie o niebo lepiej ze zmarłymi niż żyjącymi. Obie jego eks – żony miały wiele do powiedzenia o jego braku wrażliwości, egoizmie i makabrycznym poczuciu humoru, chociaż Teddy uważał, że jest szalenie zabawny.
Był zdania, że wsadzenie trupowi w rękę sztucznego penisa to świetny kawał.
Burns miał zupełnie inne odczucia, ale Teddy lubił irytować Burnsa. Uśmiechając się do siebie, naciągnął chirurgiczne rękawiczki. Od paru tygodni opracowywał pewien numer i czekał tylko na okazję, by wypróbować go na jakimś ponuraku. Matt Burns nadawał się znakomicie. Teddy potrzebował jedynie odpowiednio zmaltretowanej ofiary.
Posłał Eddzie Lou całusa z podziękowaniem i włączył magnetofon.
– Mamy tu – zaczął naśladując chropawy akcent Południowca -…mamy tu kobietę, typ kaukaski, dwadzieścia pięć lat. Zidentyfikowana jako Edda Lou Hatinger. Wzrost sto osiemdziesiąt centymetrów, ciężar ciała sześćdziesiąt kilogramów. Chłopcy i dziewczęta, zbudowana jak Lolobrigida.
To, pomyślał Teddy radośnie, powinno wkurwić Burnsa.
– Nasz dzisiejszy gość otrzymał kilkanaście ran ciętych. O, przepraszam, Eddo Lou, jest ich dwadzieścia dwie. Skoncentrowane w okolicach piersi, tułowia i genitaliów. Użyto ostrego narzędzia o gładkim ostrzu do przecięcia żyły szyjnej, tchawicy i krtani. Cięcie horyzontalne. Sądząc po głębokości i kącie ran, powiedziałbym od lewej do prawej, co wskazuje na praworęcznego napastnika. Innymi słowy, panie i panowie, ma poderżnięte gardło, od ucha do ucha, ostrzem o długości… – gwizdnął mierząc ranę – przeszło siedemnastu centymetrów. Wszyscy obecni oglądali „Krokodyla Dundee”? – Co za nóż! – zawołał parodiując Aussie. – Po obejrzeniu innych obrażeń, muszę stwierdzić, że gardło było przyczyną śmierci. Gardło, zdecydowanie gardło. Możecie mi wierzyć. Jestem lekarzem.
Pogwizdując melodię z „Summer Place” kontynuował badanie.
– Uderzenie u podstawy czaszki, ciężkim przedmiotem o chropawej Powierzchni. – Ostrożnie wyciągnął coś spod skóry pincetą. – Drobne elementy wyglądające na drzazgi. Możemy spokojnie przyjąć, że ofiara dostała przez łeb gałęzią. Cios zadany przed zgonem. Jeżeli wy tam, panowie detektywi dojdziecie do wniosku, że cios pozbawił ofiarę przytomności, wygracie darmową wycieczkę na Bahamy dla dwojga plus zestaw toreb Podróżnych firmy Samsonite!
Na dźwięk otwieranych drzwi podniósł wzrok. Burns skinął mu głową. Teddy odpowiedział uśmiechem.
– Panie i panowie, agent specjalny Matthew Burns przybył właśnie, by obejrzeć mistrza przy pracy. Jak leci, Burnsiu?
– Postępy?
– Och, Edda Lou i ja zaczynamy się poznawać. Myślę, że wybierzemy się wieczorem na tańce.