Tucker siedział na trawie i trzymając Sama na kolanach przeglądał album.
– Dam ci Rickeya Hendersona z osiemdziesiątego szóstego za tego Cala Ripkina.
– Ha! – Grzywa jasnych włosów opadła Samowi na czoło, kiedy potrząsnął stanowczo główką. – To debiutancki sezon Cala.
– Ale zagiąłeś mu róg, a mój Henderson jest w doskonałym stanie. Dorzucę ci nowiuteńkiego Wade'a Boggsa.
– Szajs. – Sam odwrócił głowę i Caroline ujrzała błysk jego ciemnych oczu. – Chcę Pete Rose'a z sześćdziesiątego trzeciego.
– To rozbój na równej drodze! Jestem zmuszony powiedzieć twojemu ojcu, żeby wtrącił cię do więzienia. Burke, ten chłopak to urodzony kryminalista. Posłuchaj dobrej rady i odeślij go do poprawczaka, a oszczędzisz sobie wielu zmartwień.
– Dzieciak wie, kiedy ma do czynienia z naciągaczem – powiedział Burke łagodnie.
– Ciągle jest wściekły o tego Mickeya Mantle'a, którego wycyganiłem od niego w sześćdziesiątym ósmym – szepnął Tucker do Sama. – Ten facet nie pojmuje ducha kreatywnego handlu. A wracając do Cala Ripkina…
– Dam ci go za dwadzieścia pięć dolców.
– Cholera! No, mały, doigrałeś się! – Unieruchomił Sama chwytem zapaśniczym i syknął mu do ucha: – Widzisz tego faceta, usiłującego zanudzić pannę Waverly na śmierć?
– Tego w garniturze?
– Tego w garniturze. On jest agentem FBI. Żądanie dwudziestu pięciu dolarów za debiutancki sezon Cala Ripkina to przestępstwo federalne.
Sam tylko się roześmiał.
– Przysięgam na Boga! A twój tata powie ci, że nieznajomość prawa nie usprawiedliwia przestępstwa. Będę cię musiał dodać w ręce FBI.
Sam przyjrzał się Matthewowi Burnsowi, po czym wzruszył ramionami.
– Wygląda na pedzia. Tucker ryknął śmiechem.
– Gdzie ty się uczysz takich rzeczy? – Postanowił zmienić metodę i sprawdzić, czy nie uda mu się wydobyć z Sama naklejki drogą tortur. Złapał chłopca za nogi, uniósł do góry i zaczął łaskotać.
Patrząc na ich zmagania, Caroline straciła wątek rozmowy z Burnsem. Ględził coś o Sali Symfonii w Centrum Kennedy'ego. Pozwoliła mu mówić, uśmiechając się i potakując od czasu do czasu. Wolała obserwować innych gości.
Większość z nich usadowiła się w cieniu wielkiego dębu. Było to jedyne drzewo na podwórku, idealne miejsce na piknik i spokojną pogawędkę. Chudy patolog skupił wokół siebie stadko rozbawionych pań. Caroline zastanawiała się, jak można robić sekcję jednego dnia i opowiadać kawały następnego.
Upozowana na huśtawce z opony, Josie flirtowała z lekarzem i z każdym mężczyzną w zasięgu wzroku. Dwayne Longstreet i doktor Shays siedzieli na bocznej werandzie, kołysząc się w bujanych fotelach i popijając piwo. Marvella Truesdale i Bobby Lee Fuller wymieniali długie, porozumiewawcze spojrzenia. Właścicielka salonu piękności, Crystal Jakaśtam, plotkowała na zabój z Birdie Shays.
Caroline patrzyła na wąskie podwórka ciągnące się po obu stronach posesji Truesdale'ów, na sznury z prażącą się na słońcu bielizną. Przy każdym niemal domu znajdował się warzywnik pełen dojrzałych pomidorów, fasolki szparagowej i kapusty, czekających tylko, żeby je wsadzić do garnka.
Czuła zapach piwa, ostro przyprawionego mięsa, kwiatów rozgrzanych popołudniowym słońcem. Tommy włożył nową kasetę do przenośnego magnetofonu; popłynął blues, ciężki, słodko – gorzki i przejmujący. Caroline nie zorientowała się, że to Bonnie Raitt, ale uznała, że była to jakaś znakomitość.
Chciała słuchać bluesa. Chciała słuchać pisków i chichotów Sama męczonego przez Tuckera. Chciała usłyszeć, co mówi Crystal i Birdie o kimś, kto zginął w wypadku samochodowym przed dwudziestu laty.
Chciała tańczyć przy tej muzyce, patrzeć, jak Burke całuje swoją żonę pod osłoną dymu znad rusztu, jakby ciągle byli nastolatkami i wykradali pieszczoty w cienistych zakątkach. I chciała czuć to, co czuła Marvella, kiedy Bobby Lee wziął ją za rękę i wciągnął do kuchni.
Chciała być częścią tego wszystkiego, a nie kimś, kto siedzi na uboczu i prowadzi dyskusję o Rachmaninowie.
– Przepraszam, Matthew – uśmiechnęła się zdawkowo, przekładając nogi nad drewnianą ławką. – Muszę zobaczyć, czy Susie nie potrzebuje mojej pomocy.
Zarzuciwszy sobie Sama na plecy, Tucker podziwiał nogi Caroline. Kuse białe szorty, które miała na sobie tego popołudnia, pozwalały na nieskrępowaną kontemplację. Westchnął, kiedy pochyliła się, żeby podnieść serwetkę. Potem Przerzucił sobie Sama przez głowę, dał mu kuksańca w bok i wstał.
– Chyba napiję się piwa.
Caroline przystanęła przy ruszcie.
– Pachnie pięknie – powiedziała do Burke'a.
– Jeszcze pięć minut – obiecał i Susie roześmiała się.
– Zawsze to mówi. Napiłabyś się czegoś, Caroline?
– Nie, dziękuję. Pomyślałam sobie, że może potrzebujesz pomocy.
– Złotko, to po właśnie mam czwórkę dzieci! Chcę tylko, żebyś usiadła i odpoczywała.
– Widzisz, ja… – Obejrzała się ostrożnie przez ramię. Burns nadal siedział przy stole, z węzłem krawata zaciągniętym bezlitośnie pod samą szyję, i sączył chardonnay, które przyniosła Caroline.
– A! – Susie pobiegła za jej spojrzeniem. – Są takie chwile w życiu kobiety, kiedy potrzeba jej zajęcia. Może przyniosłabyś mi z kuchni marynaty maślane? Słoik stoi w szafce na lewo od lodówki.
Caroline odeszła, przepełniona wdzięcznością. Na werandzie doktor Shays podniósł dłoń do kapelusza. Dwayne powitał ją słodkim, nieobecnym uśmiechem na wpół zalanego faceta.
Caroline pchnęła drzwi do kuchni. Bobby Lee i Marvella stali przed lodówką w namiętnym uścisku. Na dźwięk otwieranych drzwi odskoczyli od siebie jak oparzeni. Marvella zaczerwieniła się i obciągnęła bluzkę, Bobby Lee uśmiechnął się na wpół dumnie, na wpół głupawo.
– Strasznie mi przykro – zaczęła Caroline, kompletnie tracąc głowę. – Chciałam tylko wziąć coś dla Susie. – Czuła, że na jej policzkach można by usmażyć jajko. – Przyjdę później. – Niemal zderzyła się z drzwiami, które Tucker pchnął od zewnątrz.
– Caro, nie możesz zostawić ich tu samych. – Mrugnął do Bobby'ego Lee. – Kuchnie to bardzo niebezpieczne miejsca. Wychodźcie na powietrze, dzieciaki, gdzie wasze mamy mogą was widzieć.
– Skończyłam osiemnaście lat – powiedziała Marbella z błyskiem w oku. – Oboje jesteśmy dorośli.
Tucker uśmiechnął się szeroko i uszczypnął ją w policzek.
– O to właśnie chodzi, słoneczko.
– Poza tym – ciągnęła Marvella – mamy zamiar się pobrać.
– Marvello! – Koniuszki uszu Bobby'ego Lee poczerwieniały jak piwonie. – Nie rozmawiałem jeszcze z twoim tatą.
Odrzuciła hardo głowę.
– Wiemy przecież, czego chcemy, prawda?
– No tak. – Bobby Lee przełknął ślinę pod spokojnym spojrzeniem Tuckera. – Jasne. Ale zanim cokolwiek powiemy, muszę z nim porozmawiać. Tak się należy.
– Więc zacznij gadać. – Pchnęła go w stronę tylnych drzwi. Tucker patrzył za nią tępym wzrokiem.
– Jezu! – Wstrząśnięty, przeciągnął dłonią przez włosy. – Niedawno nosiłem ją na rękach, a teraz ona mówi o małżeństwie.
– Sadząc po błysku w jej oczach, nie skończy się na mówieniu.
– Jak to się mogło stać, że ona ma osiemnaście lat? – dumał Tucker. – Sam przed chwilą miałem osiemnaście lat. Caroline poklepała go po plecach.
– Nie martw się, Tucker, odnoszę wrażenie, że za rok czy dwa będziesz miał nowe dziecko do noszenia na rękach.