Nie jest przecież gwałtownym człowiekiem. Nie to, co tatuś. On, Dwayne. wspaniale znosi alkohol, znosił alkohol wspaniale, od kiedy skończył piętnaście lat. A Sissy Koons doskonale wiedziała, kogo bierze, kiedy rozchyliła dla niego nogi. Czy miał do niej pretensje, gdy zaszła w ciążę? Nie, proszę pana. Ożenił się z nią, kupił jej piękny dom i piękne ubrania.
Otrzymała od niego więcej, niż jej się należało, uznał Dwayne, przypomniawszy sobie treść listu. Jeżeli myśli, że pozwoli temu niedorobionemu gitarzyście adoptować jego rodzone dzieci, w życiu się tak nie pomyliła Prędzej zdechnie, niż na to pozwoli. I niech uświerknie, jeżeli przestraszy się groźby, że pozwie go do sądu, o ile nie zwiększy świadczeń na dzieci.
Nie chodziło mu o pieniądze. Miał je gdzieś. Pieniędzmi zajmował się Tucker. Chodziło o zasadę. Więcej pieniędzy, zażądała Sissy w ten swój pokrętny sposób, albo twoje dzieci będą nosiły nazwisko innego mężczyzny.
Jego dzieci, pomyślał znowu, symbol jego nieśmiertelności. Miał dla nich sporo uczucia, oczywiście, że tak. Byli z jego krwi, z jego ciała. Byli jego biletem w przyszłość, ogniwem wiążącym go z przeszłością. Dlatego posyłał im prezenty i batony czekoladowe. To było o wiele łatwiejsze niż stanąć z nimi twarzą w twarz.
Ciągle pamiętał wycie małego Dwayne'a, a który miał wtedy nie więcej niż trzy lata, kiedy zobaczył swojego tatę w ataku pijackiej furii. Dwayne rozbijał o ścianę koktajlowe szklanki i czerpał z tego mnóstwo satysfakcji.
Potem przyleciała Sissy, porwała małego Dwayne'a jakby to nim Dwayne ciskał o ścianę, a nie szklankami o złoconych brzegach, i dziecko zaczęło wrzeszczeć.
Dwayne stał, marząc tylko o tym, by stuknąć ich o siebie głowami.
„Chcesz mieć prawdziwy powód do płaczu? Nic się nie martw, ja ci go dostarczę”.
Oto, co powiedziałby tata, a im poszłoby w pięty.
Pomyślał, że może on też im to powiedział. Może nawet to wykrzyczał. Ale Sissy nie sprawiała wrażenia, jakby jej poszło w pięty, po prostu wrzeszczała na niego jak zwykle, z czerwoną twarzą i oczami pełnymi obrzydzenia i gniewu.
Omal jej nie uderzył. Dwayne pamiętał, że był o krok od znokautowania jej prawym sierpowym. Podniósł nawet ramię i zobaczył rękę ojca.
Więc zamiast uderzyć żonę, wybiegł z domu i pojechał rozbijać kolejny samochód.
Drzwi były zamknięte, kiedy Burke przywiózł go następnego dnia do domu. To było straszne upokorzenie. Nie mógł wejść do własnego domu, a jego żona wykrzykiwała przez okno, że jedzie do Greenville zobaczyć się z adwokatem.
Przez parę tygodni w Innocence mówiło się tylko o tym, jak Sissy wykopała Dwayne'a z domu i wyrzuciła jego ubrania przez okno sypialni. Musiał pić przez wiele dni, zanim stać go było na pogardliwy uśmieszek.
Kobiety naruszały tylko naturalny porządek rzeczy. Bałaganiary. Teraz Sissy znowu zaczynała mącić.
Sprawę pogarszał, nadawał jej posmak goryczy fakt, że Sissy chciała uczynić coś ze swoim życiem. Zrzuciła z siebie Sweetwater niby wąż skórę i parła naprzód. Podczas gdy on, on był uwikłany w zobowiązania Longsrreetów przekazywane z ojca na syna od wielu pokoleń. Kobiety nie miały takiego balastu.
Nie, kobiety mogły robić to, na co im przyszła pieprzona ochota. Można je było za to znienawidzić.
Dwayne pociągał z butelki i rozmyślał. Patrzył w ciemną taflę wody i wyobrażał sobie – jak to często robił – że wchodzi w nią, zanurza się, bierze wielki, śmiertelny haust i spływa na dno z płucami wypełnionymi jeziorem.
Na razie, nie odrywając oczu od powierzchni wody, topił się w whisky.
Josie siedziała przy stoliku w tawernie McGreedy'ego. Wieczór dopiero nabierał rumieńców. Tawerna była jej drugim, po salonie piękności, ulubionym lokalem w mieście. Uwielbiała przesiąknięte zapachem whisky ściany, klejącą się z brudu podłogę i rozchwiane stoły. Kochała to wszystko nie mniej niż Pijackie, lecz o wiele wytworniejsze imprezy w Atlancie, Charlotte i Memphis.
Odór papierosowego dymu i przetrawionego alkoholu, piosenki country Płynące z szafy grającej, podniesione głosy, krzyki i śmiech, wszystko to działało na nią jak balsam na zbolałą duszę.
Przyprowadziła tu Teddy'ego, żeby wypić parę piw przy jej ulubionym stoliku, pod łbem przerażającego starego jelenia, którego McGreedy upolował w czasach, gdy ludzie nosili w klapach znaczki z napisem „I like Ike”.
Klepnęła Teddy'ego w ramię i ryknęła śmiechem w odpowiedzi na jakiś niesmaczny kawał.
– Wystrzałowy z ciebie facet, Teddy. Masz pewnie jakąś żonę? Sięgnęła po papierosa.
– Dwie byłe. – Teddy uśmiechnął się do niej poprzez chmurę dymu. Nie bawił się tak od czasu, gdy podłączył denata do prądu, żeby poruszał się w rytm „Twist and Shout”.
– Cóż za zbieg okoliczności. Sama miałam dwóch. Pierwszy był prawnikiem. – Przeciągnęła zabawnie ostatnie słowo. – Wspaniały, uczcie młody człowiek z dobrej, uczciwej rodziny charlestońskiej. Ideał męża zdaniem mojej mamusi. O mało nie zanudził mnie na śmierć, zanim dobrnęliśmy do pierwszej rocznicy ślubu.
– Taki nudziarz?
– Och, kochanie! – Odchyliła głowę, żeby nie tamować przepływu zimnego piwa. – Próbowałam go trochę rozruszać. Wydałam przyjęcie, elegancki bal przebierańców w Nowym Jorku. Wystąpiłam jako Lady Godiva. – Uniosła brew i przeczesała palcami wzburzone czarne włosy. – Włożyłam blond perukę. – Wsparła podbródek na ręku. Oczy jej błyszczały. – Tylko perukę. Stary Franklin, tak miał na imię, stracił zupełnie ochotę do zabawy.
Teddy bez trudu wyobraził sobie Josie okrytą jedynie płaszczem jasnych włosów i uznał, że sam bawiłby się świetnie.
– Brak poczucia humoru – stwierdził.
– Dokładnie! Więc kiedy zdecydowałam się ponownie upolować męża, szukałam naturalnie kogoś zupełnie odmiennego. Na ranczu dla turystów w Oklahomie spotkałam nieokrzesanego faceta w typie kowboja. Bawiliśmy się nieźle. – Westchnęła na to wspomnienie. – Potem odkryłam, że mnie zdradza. To jeszcze nie tragedia, ale okazało się, że robi to z kowbojami.
– Oj! – Teddy skrzywił się boleśnie. – A ja myślałam, że to niedelikatne, kiedy moje żony mówiły, że mam parszywą pracę. – Mrugnął do Josie. – Kobiety na ogół nie lubią rozmawiać o mojej pracy.
– Uważam, że jest fascynująca. – Zamówiła następną kolejkę, zmieniając pozycję tak, by dosięgnąć nagą stopą jego łydki. – Musisz być bardzo mądry, żeby przeprowadzić te wszystkie testy i odkryć mordercę tylko na podstawie zwłok. – Pochyliła się ku niemu. Oczy jej płonęły. – Nie rozumiem, jak to możliwe, Teddy. To znaczy, jak możesz dowiedzieć się czegoś o zabójcy z ciała ofiary?
– No cóż – Teddy łyknął piwa. – Pomijając cały ten zawodowy żargon, trzeba po prostu dopasować elementy układanki. Przyczyna zgonu, czas i miejsce. Włókna, krew nie należąca do ofiary. Fragmenty skóry, próbki włosów.
– Brrr! – Josie wstrząsnęła się lekko. – Brzmi to trochę upiornie Znalazłeś coś u Eddy Lou?
– Mamy czas, miejsce i metodę. – W przeciwieństwie do większości swoich kolegów po fachu, Teddy'ego nie nudziły rozmowy o pacjentach. – Po przeprowadzeniu testów porównam swoje spostrzeżenia z tym, co odkrył koroner dwóch poprzednich ofiar. – Teddy poklepał ją współczująco po ręce. - Znałaś pewnie całą trójkę.
– Jasne. Chodziłam do szkoły z Francie i Arnette. Z Anette umawiałyśmy się nawet na podwójne randki w naszej szalonej, zmarnowanej młodości. – uśmiechnęła się do kufla z piwem. – A Eddę Lou znałam przez całe życie, chociaż nie byłyśmy przyjaciółkami. Przykro pomyśleć, że ona umarła.