– Poproszę pół tuzina hamburgerów, z pół kilo twojej sałatki ziemniaczanej. No i z galon mrożonej herbaty.
– Jakie chcesz te hamburgery?
– Średnie, Earleen, i na wynos.
– Musicie być zawaleni robotą, jak biurowy wieszak ciuchami, skoro nie robicie nawet przerwy na lunch – zauważyła Josie.
– Bo i jesteśmy. – Był tak zmęczony, że mógłby zasnąć stojąc. Trochę późno przypomniał sobie o zdjęciu kapelusza. – Zjechał szeryf okręgowy ze swoimi chłopakami. Agent Burns siedzi na faksie. Jest tam tak gorąco, że można smażyć szynkę.
– Harujecie jak woły, musieliście złapać trop.
– Coś tam mamy. – Zerknął na Earleen, która zamarła wyczekująco przy kuchence mikrofalowej. – Nie mogę wam nic powiedzieć oficjalnie. Ale wszyscy wiecie, że Darleen została zabita tak samo jak te inne. Wiemy, że przez tę samą osobę i tą samą bronią.
– To nie w porządku – powiedziała Earleen. – Morderca psychopata chodzi sobie po mieście i już żadna kobieta nie może czuć się bezpiecznie.
– Tak, to nie w porządku – zgodził się Carl. – Ale my go złapiemy. Macie to jak w banku.
– Matthew mówi, że z masowymi nie jest tak łatwo. – Josie pociągnęła coli przez słomkę. – Mówi, że wyglądają i zachowują się jak normalni ludzie. Dlatego tak trudno ich złapać.
– Tego złapiemy. – Carl pochylił się ku niej. – Zdaje się, że mogę ci to powiedzieć, Josie, bo i tak się dowiesz. Wygląda na to, że Darleen została zabita nad stawem.
– Słodki Jezu! – Earleen była rozdarta między podnieceniem a grozą. – Chcesz powiedzieć, że on to zrobił w Sweetwater?
– Mamy powody, by tak sądzić. Nie chcę cię straszyć, Josie, ale powinnaś bardzo uważać.
Wyjęła papierosa z paczki leżącej na ladzie. Dłonie jej lekko drżały.
– Będę ostrożna, Carl. Masz to jak w banku.
Wolno wydmuchała dym. Zamierzała dowiedzieć się reszty, jak tylko uda jej się dopaść Teddy'ego samego.
Na podwórku kłębił się tłum reporterów. Caroline przestała odbierać telefony. Niezmiennie po drugiej stronie linii zgłaszała się wścibska reporterka lub ciekawski reporter. Żeby zająć czymś myśli, wyjęła album, który znalazła w skrzyni babci.
Był to przegląd całego jej życia. Zawiadomienie o ślubie rodziców wycięte z filadelfijskiej gazety. Wystudiowane fotografie ślubne, kartka z zawiadomieniem o narodzinach Caroline Louisy Waverly.
Parę profesjonalnych fotografii młodych rodziców z ich małą pociechą. Samej Caroline, jeden studyjny portret na każdy rok jej życia.
Nie było w tym albumie żadnych amatorskich fotek, z wyjątkiem paru zdjęć zrobionych przez dziadka w czasie jej krótkiej wizyty przed laty.
Wycinki prasowe opowiadające o jej karierze muzycznej, ukazujące ją jako sześciolatkę, dwunastolatkę, dwudziestolatkę…
Tylko tyle babcia miała ze mnie, pomyślała Caroline i odłożyła album do skrzyni. Teraz była to jedna z niewielu rzeczy, jakie pozostały jej po dziadkach.
– Tak mi żal – wyszeptała, wciągając w nozdrza zapach lawendy i cedrowego drewna. – Tak mi żal, że nie znałam was lepiej.
Sięgnęła do skrzyni i wyjęła kartonowe pudełko. W środku, zawinięta w bibułkę, leżała malutka sukienka do chrztu, wykończona białymi wstążkami i pożółkłą koronką.
Może chrzczono w niej babcię, pomyślała Caroline, przesuwając palcami po delikatnych koronkach. Z pewnością miała ją na sobie matka.
– Zachowałaś ją dla mnie. – Wzruszona, podniosła sukienkę do policzka. – Nie mogłam jej włożyć, kiedy przyszła moja kolej, więc ją dla mnie zachowałaś.
Ostrożnie zawinęła ubranko w bibułkę. Pewnego dnia, obiecała sobie, włoży to jej dziecko.
Nieprzydatny wybiegł z pokoju, przystanął u szczytu schodów, po czym wrócił pędem, kiedy ktoś załomotał w drzwi wejściowe. Caroline odłożyła pudełko do skrzyni i wyjęła parę dziecinnych bucików. Uśmiechnęła się do nich czule.
– Nie zwracaj uwagi, Nieprzydatny. To tylko jakiś idiota reporter.
– Caroline! Do diabła! Otwórz, zanim tu kogoś zabiję!
– Tucker! – Zbiegła na dół, a Nieprzydatny deptał jej po piętach. – Przepraszam. – Odryglowując drzwi widziała reporterów tłoczących się na werandzie. Wsuwali mikrofony, trzaskali zdjęcia i wykrzykiwali pytania. Wciągnęła Tuckera do środka, a sama stanęła w progu.
– Wynocha z mojej werandy!
– Panno Waverly, jak się pani czuje, żyjąc w kręgu niewyjaśnionych morderstw?
– Panno Waverly, czy to prawda, że przyjechała pani do Missisipi leczyć złamane serce?
– Czy naprawdę załamała się pani w…
– Czy to prawda, że zabiła pani…
– Czy nawiązała pani intymne…
– Wynocha z mojej werandy! – wrzasnęła Caroline. – Wynocha z mojej ziemi. Wkroczyliście na teren prywatny, mamy tu sposoby na takich jak wy! Jeżeli ktoś postawi na mojej ziemi paluch u nogi, to mu go odstrzelę. – Zatrzasnęła drzwi i założyła łańcuch. Nie zdążyła się nawet odwrócić, kiedy Tucker okręcił ją w ramionach.
– Złotko, mówiłaś zupełnie jak moja mama, kiedy ktoś ją rozzłościł. – Pocałował ją, po czym postawił na ziemi. – Tracisz jankeski akcent. Jeszcze trochę, a będziesz mówiła jak rodowita Missisipijka.
Roześmiała się, potrząsając głową.
– Nie będę. – Przyłożyła dłoń do jego policzka. Nie ogolił się, ale nie sprawiał już wrażenia krańcowo wyczerpanego. – Wyglądasz lepiej niż dziś rano.
– Niewielka pociecha, biorąc pod uwagę, że rano wyglądałem jak po ekshumacji. I tak też się czułem.
– Nie spałeś.
– Zdrzemnąłem się w hamaku. Zupełnie jak za dawnych czasów. – Przyciągnął ją do siebie i pocałował, tym razem wolno i przeciągle. – Wolałbym wprawdzie, żebyś obniżyła trochę swoje standardy przyzwoitości i dzieliła ze mną wczoraj łóżko. Nie spałbym tak czy inaczej, a za to spędził miło czas.
– Nie wydawało się to słuszne w twoim rodzinnym domu i z…
– Policjantami kręcącymi się nad stawem przez pół nocy – dokończył. Podszedł do okna w salonie. – Zrób coś dla mnie, Caroline.
– Spróbuję.
– Idź na górę, spakuj swoje rzeczy i wróć ze mną do Sweetwater.
– Tucker, mówiłam ci…
– Zostałaś wczoraj.
– Potrzebowałeś mnie.
– Nadal cię potrzebuję. – Kiedy nie odpowiedziała, odwrócił się od okna. – To nie czas na poezję i romantyzm. I nie proszę cię o to dlatego, że chcę mieć cię w łóżku, Gdyby chodziło tylko o to, zostałbym tu z tobą.
– Więc zostań.
– Nie mogę. Nie proś mnie, żebym wybierał między tobą a moją rodziną, Caroline, ponieważ nie mogę tego zrobić.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi.
– Jeżeli zostaniesz tu sama, zamartwię się o ciebie na śmierć. Jeżeli zostanę z tobą, zamartwię się na śmierć o Josie, Delię i resztę. – Przytulił ją mocno, odsunął znowu i zaczął chodzić niespokojnie po pokoju. – On jest ciągle na wolności, Caroline. Był w Sweetwater.
– Rozumiem, Tucker. Wiem, że zostawił tam ciało.
– Zabił ją tam. – Odwrócił się ku niej. – Zabił ją tam, w pobliżu mojego domu, pośród drzew, gdzie parę dni temu łowiłem z Cyrem ryby. Pośród drzew, które zasadziła moja matka. Burke trochę mi powiedział, może za dużo. Ja powiem tobie. Chcę byś zrozumiała, że muszę tam wrócić, a nie wrócę bez ciebie.
Zaczerpnął wolno powietrza.
– Przywiązał ją do drzewa. Kora jest pozdzierana w miejscach, gdzie miała przywiązane ręce i nogi. A deszcz jeszcze nie zmył krwi. Widziałem, co on jej zrobił. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek zapomniał, jak ona wyglądała, kiedy wyciągnęli ją z wody. Nie sądzę, żebym zapomniał, że dokonano tego pod wierzbą, którą zasadziła moja matka, tam, gdzie bawiłem się z bratem i siostrą, kilkadziesiąt metrów od miejsca, gdzie pocałowałem cię po raz pierwszy. On nie dotknie niczego, co jest dla mnie cenne. Teraz proszę cię, żebyś spakowała, co ci potrzeba i pojechała ze mną.