– Pojechali do domu Marcha. Wzięli ze sobą sznur. Dwayne podniósł wolno głowę i skupił myśli.
– Po co?
– Chcą powiesić Toby'ego Marcha. Zadynda, jak Bóg na niebie, za zabójstwo tych wszystkich kobiet.
– Człowieku, Toby nie skrzywdziłby muchy!
– Może tak, może nie, ale oni pojechali tam z bronią. Billy T. jest przekonany, że Toby to zrobił. Będą go linczować.
– Cholera! – Dwayne potarł mocno twarz. – Więc musimy ich powstrzymać.
– Nie mogę tego zrobić. – Will cofnął się potrząsając głową. – Zajeździliby mnie na śmierć, gdyby się dowiedzieli, że wymiękłem. Powiedziałem ci, na tym koniec.
Ludzie przywykli do gwałtownych wybuchów pijanego Dwayne'a, toteż nikt się nawet nie podniósł, kiedy Longstreet odpechnął stół i pochwycił Willa za gardło.
– Koniec, ale z tobą. Jeżeli Toby'emu coś się stanie, dopilnuję, żebyś za to zapłacił na równi z tamtymi gnojkami.
– Na litość boską, Dwayne. Nie mogę zdradzić swoich.
– Chcesz zachować dach nad głową i robotę, dzięki której masz co do garnka włożyć. – Dwayne podniósł Willa nad ziemię i potrząsnął. – Posuwaj do szeryfa. Nie znajdziesz Burke'a ani Carla w biurze, znajdziesz ich w domu. Powtórzysz im to, co mówiłeś mnie.
– Dwayne, Billy T. mnie zabije.
– Bonny nikogo nie zabije. – Cisnął Willym w stronę drzwi. – Ruszaj!
Na wpół śpiąca, otumaniona rozkoszą Caroline przytuliła się do Tuckera. Uniosła się na łokciu i obrysowała ustami szlak od jego piersi do brody.
– Zawsze uważałam, że przyzwoitość jest przereklamowana.
– Trzymaj się mnie, skarbie. – Objął ją przez biodra. – A wkrótce zapomnisz, że coś takiego w ogóle istnieje.
– Chyba już zapomniałem. – Pocałowała go w ramię, po czym złożyła na nim głowę. – Możemy tak spać?
– Jak aniołki – obiecał, gładząc ją leniwie po plecach. Nie zwrócił większej uwagi na samochód hamujący na podjeździe, trzask drzwi i tupot nóg na schodach. Może Dwayne jest pijany, a może Josie pokłóciła się z tym kimś, z kim aktualnie sypia. Wszystko to może poczekać do rana.
Ale Caroline poruszyła się i zaczęła coś mówić, jeszcze zanim Dwayne zawołał Tuckera.
– Żeby to…! Ale on sobie wybiera momenty. – Pocałował Caroline i sięgnął po spodnie. – Zaczekaj na mnie. Pójdę go uspokoić.
Dwayne walił w drzwi i przeklinał. Tucker wyszedł na korytarz.
– Panie na Wysokościach, Dwayne, obudzisz cały dom.
– Już to zrobił – powiedziała kuzynka Lulu od drzwi gościnnej sypialni. Miała na sobie koszulkę drużyny Redskins i masę różowych lokówek. – A śnił mi się cudowny sen o Melu Gibsonie i Franku Sinatrze.
– Wracaj do łóżka, kuzynko Lulu. Ja się nim zajmę.
– Człowieku, chwytaj za strzelbę. Mamy kłopoty – wrzasnął Dwayne.
– Nie mielibyśmy ich, gdybyś nie wyżłopał beczki piwa u McGreedy'ego. – Della chwyciła Dwayne'a za ramię i próbowała zaciągnąć do pokoju. – Dostaniesz worek lodu na łeb, to się uspokoisz.
Dwayne wyrwał ramię z jej uścisku i podbiegł do Tuckera.
– Nie wiem, ile mamy czasu. Chcą zlinczować Toby'ego Marcha.
– O czym ty, u diaska, mówisz?
– Mówię, że chłopaki od Bonnych i ich zasrani kumple jadą w tej pieprzonej minucie do Marcha ze sznurem.
– O, Boże. – Tucker zobaczył w progu Caroline. Stała przytrzymując szlafrok na piersiach.
– Zaczekaj na mnie – powiedział.
– Jadę z tobą. – Della żeglowała już w stronę swojego pokoju, a różowy, obszyty puszkiem peniuar powiewał za nią.
– Zostaniesz w domu – rozkazał Tucker. – Nie mam czasu na dyskusje. Zadzwoń do Burke'a. Powiedz, że fajerwerki rozpoczęły się przed czasem.
Sapiąc gniewnie, Della patrzyła, jak Longstreetowie zbiegają ze schodów.
– Jest ich tylko dwóch – odezwała się Caroline. – Jeżeli Burke nie sprowadzi pomocy, mogą mieć kłopoty.
Kuzynka Lulu przyjrzała się swoim paznokciom.
– Nadal potrafię rozwalić centówkę z półtora metra. Della odwróciła się ku nim i skinęła głową.
– Ubierać się.
Toby obudził się, kiedy jego stary kundel Custer zaczął szczekać.
– Cholerny pies! – mruknął.
– Twoja kolej – powiedziała Winnie ziewając.
– Dlaczego moja?
– Ponieważ to ja wstaję co noc do dwójki dzieci. – Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do męża. – A za sześć miesięcy będę wstała do trojga.
Toby przesunął dłonią po jej płaskim jeszcze brzuchu.
– Rzeczywiście, chyba moja kolej.
– I skoro już wstajesz, przynieś mi loda na patyku. – Poklepała go po nagim pośladku, zanim naciągnął slipy. – Ciężarne kobiety mają zachcianki.
– Miałaś je wieczorem. Jeszcze jakie!
Winnie zachichotała i wymierzyła mu kolejnego klapsa. Toby wyszedł z pokoju poziewając.
Zobaczył odblask ognia w oknie salonu, znajomą złotoczerwoną łunę, która napełniała go gniewem i lękiem.
Stłumił przekleństwo i ruszył do drzwi w nadziei, że uda mu się usunąć z trawnika plugastwo, zanim zdoła wyrządzić krzywdę jego rodzinie. Był człowiekiem głębokiej wiary i bardzo się starał kochać bliźniego swego. Ale nienawidził ludzi, którzy ustawiali mu przed domem płonący krzyż.
Otworzył drzwi, wyszedł na werandę. I natknął się na lufę karabinu wymierzoną w jego nagi brzuch.
– Nadszedł dzień sądu ostatecznego, czarnuchu. – Billy T. rozciągnął usta w uśmiechu. – Przyszliśmy wysłać cię do piekła. – Rozkoszując się poczuciem władzy, pchnął Marcha lufą w brzuch. – Toby March, zostałeś osądzony i skazany za zgwałcenie i zamordowanie Darleen Talbot, Eddy Lou Hatinger, Francie Logan i Arnette Gantry.
– Powariowaliście – wykrztusił Toby z trudem. Pies już nie szczekał, leżał rozciągnięty w trawie. Był martwy albo nieprzytomny. Wściekłość nadeszła gwałtowną falą. Nie powstrzymał go widok sznura, który John Thoman Bonny i Wood Palmer przerzucali przez gałąź dębu. Po gniewie przyszła kolej na strach.
– Nikogo nie zabiłem.
– Słyszycie, chłopaki? – Billy T. zarechotał, nie spuszczając wzroku z Toby'ego. – Mówi, że tego nie zrobił.
Mimo tępej grozy uświadomił sobie, że są pijani w sztok. I że to czyni ich jeszcze bardziej niebezpiecznymi. Ktoś podetknął mu wylot lufy do ust.
– Możemy go powiesić za kłamstwo.
– W każdym razie zawiśnie. Wy, czarnuchy, umiecie tańczyć, co nie? Zatańczysz sobie dzisiaj. Będziesz tańczył nie dotykając nogami ziemi. A kiedy skończysz, spalimy twój dom.
Czuł, że strach ścina mu krew w żyłach. Zabiją go. Widział to po ich oczach. Będzie z nimi walczył i przegra. Straci życie, ale nie straci rodziny.
Chwycił za lufę karabinu. Huk wystrzału i ból w boku zlały się w jedno.
– Winnie! – krzyknął z rozpaczą. – Uciekaj! Bierz dzieci i uciekaj! – Kiedy zgiął się w pół, trzymając się za zraniony bok, Billy T. przyłożył mu lufę do twarzy.
– Mógłbym go zastrzelić. – Billy T. zachichotał nerwowo i otarł usta wierzchem dłoni. – Mógłbym wywiercić mu dziurę w brzuchu, ale to nie byłoby dobrze. Powiesimy go. Przyciągnąć go do drzewa – krzyknął na swoich.
Zobaczył kobietę na werandzie, ze strzelbą w dłoniach. Winnie strzelała na oślep. Billy T. przyskoczył do niej, uderzył w twarz i wytrącił karabin.
– Patrzcie, patrzcie! – Chwycił kobietę wpół. – Chce bronić swojego chłopa. – Zaczęła go drapać, więc uderzył ją na odlew i Winnie osunęła się na werandę. – Trzymaj ją. Woody. Gdy ten sukinsyn się ocknie, pokażemy mu, jak czuje się mężczyzna, kiedy gwałcą mu kobietę.
– Nie gwałcę żadnej kobiety – wybełkotał Wood, trochę zaniepokojony przebiegiem wypadków.