– Czy oni… – Cyr zwilżył wargi językiem. – Naprawdę chcieli go powiesić?
– Mieli sznur. I karabiny. – Jim nie wspomniał o płonącym krzyżu. Krzyż był w tym wszystkim najgorszy. – Cały czas powtarzali, że tata zabił ich kobiety. Ale on tego nie zrobił.
– To samo mówili o moim. – Cyr schylił się po coś błyszczącego, ale była to tylko folia z papierosów. – On chyba też tego nie zrobił.
– Ktoś zrobił – powiedział Jim i oboje spojrzeli na tłum. – Może ktoś, kogo znamy.
– Nawet na pewno, jeśli się nad tym zastanowić.
– Cyr? – No?
– Kiedy wsadziłem ten nóż w Johna Thomasa Bonny'ego? Zrobiło mi się trochę niedobrze. Nie rozumiem, jak można tak dźgać kogoś i dźgać. Chyba że jakiś wariat.
– Więc musi to być wariat. – Cyr przypomniał sobie oczy swojego ojca. Chcąc o nich zapomnieć, sięgnął do kieszeni. – Mam jeszcze trzy bilety.
Jim pogrzebał w spodniach.
– Młyńskie Koło.
Z okrzykiem bojowym chłopcy wystartowali w stronę migoczących świateł młyńskiego koła. Niewinna rozrywka została przerwana nagle, kiedy wyrósł przed nimi Vernon.
– Dobrze się bawicie, co, chłopaki?
Cyr patrzył na swojego brata, w twarz będącą odbiciem twarzy ojca, w oczy, które płonęły gniewem, twarde i zimne jak lód na stawie. Nie widział Vernona od pogrzebu Austina. Wtedy brat nawet do niego nie przemówił, tylko wpatrywał się w niego ponad dołem w ziemi, w którym ich ojciec spędzi wieczność.
Wydawało mu się, że światła głównej alei nagle pojaśniały zalewając rumieńcem jego twarz, podczas gdy reszta Innocence pogrążyła się w mroku.
– Nic złego nie robię.
– Zawsze robisz coś złego. – Vernon postąpił krok w stronę brata. Za jego plecami Loretta chwyciła dziecko i krzyknęła cicho, na co nikt nie zwrócił uwagi. – Załatwiłeś sobie cichaczem pracę w Sweetwater. Zadajesz się z czarnuchami – wskazał na Jima. – Nie obchodzi cię, że kolorowi spiskują przeciwko białym chrześcijanom, zabijają białe kobiety, twoją rodzoną siostrę. Ty masz własne interesy.
– Jim jest moim przyjacielem. – Cyr nie spuszczał oczu z twarzy brata, ale wiedział, że wielkie ręce zaciska w pięści, wiedział, że wbije go w ziemię. A ponieważ Vernon był jego bratem, wszyscy się odwrócą, zostawią go z nim sam na sam. – Nic złego nie robimy.
– Masz kolorowych przyjaciół. – Vernon uśmiechał się, chwytając Cyra za kołnierz. – Może pomogłeś im zwabić Eddę Lou na bagna, żeby mogli ją zgwałcić i zabić. Może sam trzymałeś nóż i zamordowałeś ją tak, jak zamordowałeś tatę.
– Nikogo nie zabiłem. – Cyr szarpał się, mimo że dotykał już ziemi tylko koniuszkami palców. – Nie zabiłem. Tata chciał zrobić krzywdę pannie Caroline i ona musiała go zastrzelić.
– Parszywe kłamstwo! – Vernon uderzył Cyra wolną ręką w głowę i gwiazdy rozbłysły przed oczami chłopca. – Wysłałeś go na śmierć, żeby tropili go jak psa. Myślisz, że nie wiem, jak to było? Myślisz, że nie wiem. że tak wszystko załatwiłeś, by mieszkać w tym wielkim domu, przehandlować ojca na miękkie łóżko i życie w grzechu. – Oczy płonęły mu zupełnie jak u węża. – Masz w środku diabła, chłopcze. Teraz, kiedy zabrakło taty, ja muszę go zmiażdżyć.
Odchylił ramię. W chwili, gdy Cyr uniósł rękę, by osłonić głowę, Jim rzucił się naprzód. Chwycił ramię Vernona i wisiał na nim kopiąc. Nawet we dwójkę chłopcy byli lżejsi od Vernona o jakieś dwadzieścia kilogramów, ale strach i poczucie lojalności dodały im sił. Vernon musiał puścić Cyra, żeby strząsnąć z siebie Jima. W chwili gdy znów pochwycił Cyra, Jim wskoczył mu na plecy, czepliwy jak łasica. Chwycił przeciwnika od tyłu za grubą szyję.
– Uciekaj, Cyr! – Jim przylgnął do Vernona niby pijawka. – Uciekaj! Mam go!
Ale Cyr nie zamierzał uciekać. Otrząsnął się z' zamroczenia i wstał z ziemi. Nos mu krwawił po ostatnim upadku. Zrozumiał teraz, co miał na myśli Jim, mówiąc o ogłuszeniu. Cyr był ogłuszony. I dzwoniło mu w uszach od uderzenia albo nadmiaru adrenaliny. Serce tłukło mu się o żebra jak warząchew o pokrywkę.
Miał wrażenie, że zalewa go światło. Poza kręgiem jasności, w którym poruszał się jego brat i Jim, panowała ciemność. Muzyka z głośników zwolniła do tempa marsza pogrzebowego.
Otarł krew z twarzy i zacisnął poplamione ręce.
– Nie będę uciekał.
Uciekał przed ojcem. Uciekał przez całe życie. Tym razem nie ruszy się z miejsca. Resztki niewinności dziecka zniknęły i Cyr stał się mężczyzną.
– Nie będę uciekał – powtórzył i uniósł zakrwawione pięści. Vernon strząsnął z siebie Jima i spojrzał na brata.
– Myślisz, że możesz mi się stawiać, gówniarzu?
– Nie uciekam – powiedział Cyr spokojnie. – A ty nie będziesz się na mnie dłużej wyżywał.
Vernon rozłożył szeroko ramiona. Uśmiech nie schodził mu z twarzy.
– Pokaż, co potrafisz, smarku.
Pięść Cyra skoczyła do przodu. Dopiero potem zdał sobie sprawę, że nie miał nad nią żadnej władzy. Jego ramię, zaciśnięta dłoń i ogień w żyłach, wszystko to było jakby poza nim. Istniał tylko cel.
Krew trysnęła Vernonowi z nosa. Tłum, który zdążył się już zgromadzić poza pierścieniem światła, zawył. Było to żądne krwi wycie, którego istota ludzka nie jest w stanie zdławić, kiedy widzi walczących. W uszach Cyra dźwięk ten zabrzmiał jak muzyka, mimo że ból przeszył mu ramię.
– Proszę, proszę. – Tucker wyłonił się z cienia i wszedł między braci. – Dajecie darmowe przedstawienie? Jaka cena biletu?
Krew spłynęła Vernonowi aż na zęby.
– Wynoś się do diabła, Longstreet, albo przejdę po tobie.
– Będziesz musiał, żeby się dostać do chłopaka. – Głód krwi płonął i w jego oczach, światła nadały im złoty, koci kolor. – Próbujesz naśladować tatusia, Vernon? Bijąc mniejszego od siebie?
– To mój brat.
– Co zawsze było dla mnie niewyjaśnioną zagadką. – Tucker wyciągnął ramię, kiedy Cyr ruszył z miejsca. – Ty zostań tam, gdzie jesteś, synu. Nie będę powtarzał tego dwa razy. – Czuł drżenie powietrza między sobą a Cyrem. Nie był to strach, strach miał inny rytm. To była energia. Chłopak oddałby parę ładnych ciosów, pomyślał. Zanim Vernon rozdarłby go na strzępy. – Nie waż się go tknąć, Vernon.
– A kto mi zabroni?
Na myśl, że znowu obiją mu twarz, Tucker ciężko westchnął. Ostatnie siniaki dopiero co przybladły.
– Zdaje się, że ja.
– I ja. – Zlany potem i nadal zielony Dwayne stanął obok brata. Jeden po drugim mężczyźni występowali z tłumu i ustawiali się za Longstreetami. Cyr się pomylił. Było wielu, którzy wystąpią w jego obronie, robili to teraz. Czarni i biali tworzyli żywą ścianę odgradzającą go od niesprawiedliwości.
– Nie może wiecznie się chować. – Vernon otarł dłonie w spodnie.
– Nie chowa się nawet teraz – odparł Tucker. – Chyba już to udowodnił. Może jest o połowę mniejszy od ciebie, ale jako mężczyzna nie dorastasz mu do pięt, Vernon. Cyr znajduje się pod moją opieką. Twoja matka podpisała dokumenty. Najlepiej zostaw go w spokoju.
– Nie wiem, ile jej zapłaciłeś, ale to nie zmieni faktu, że on jest moim bratem. Masz naszą krew na swoich rękach.
Tucker podszedł do niego i zniżył głos tak, by tylko Vernon mógł go słyszeć.
– On jest dla ciebie niczym. Oboje o tym wiemy. Braterstwo jest dla ciebie pretekstem, żeby zadawać ból. Nikt cię nie poprze, Vernon. Nikt. Jeżeli będziesz dalej dręczył chłopca, sprawy przybiorą dla ciebie zły obrót w tym mieście. A twoja rodzina dosyć już się nacierpiała.
– Ty sprowadziłeś na nas nieszczęście. – Vernon przysunął twarz do twarzy Tuckera. – To jeszcze nie koniec.