Выбрать главу

Zatopił pięść w brzuchu Austina. Zaskoczony Hatinger poluzował uścisk.

– Posłuchaj mnie, ty świętoszkowaty durniu. Masz do czynienia ze mną nie z moją rodziną. Ze mną! Powiedziałem ci już, że nie skrzywdzę Eddy Lou i nie będę tego powtarzać. Jeżeli myślisz, że byłem pierwszym facetem, dla którego się rozłożyła, to jesteś większym idiotą, niż przypuszczałem. – Wpadał we wściekłość, chociaż wiedział, że mu to nie wyjdzie na dobre. Ale wstyd, gniew i obraza kazały mu zapomnieć o ostrożności. – I nie myśl, że lenistwo to to samo co głupota. Dobrze wiem, co ona próbuje zrobić. Jeżeli wpadło wam do głowy, że można zagonić mnie krzykiem i groźbą do ołtarza, przemyślcie sprawę jeszcze raz.

Mięśnie wokół ust Austina zadrżały.

– Jest dość dobra, żeby ją pieprzyć, ale nie dość dobra, żeby się z nią ożenić?

– Chyba jasno się wyraziłem.

Tuckerowi udało się uniknąć pierwszego ciosu, drugiego już nie zdołał. Goryla pięść Austina trafiła go w brzuch i pozbawiła tchu. Zgiął się wpół. Przyjął serię ciosów na głowę i kark, zanim zebrał dość sił, by się bronić.

Czuł smak krwi, jej zapach. Na myśl, że jest to jego własna krew, ogarnęła go dzika, ślepa furia. Nie czuł bólu, kiedy miażdżył sobie kłykieć o kość policzkową Austina, ale siła uderzenia wstrząsnęła jego ramieniem.

To było piękne uczucie. Cholernie piękne.

Jakaś część jego umysłu nadal działała z przeraźliwą jasnością. Musi utrzymać się na nogach. Nigdy nie dorówna Austinowi pod względem siły i masy ciała, musi więc polegać na sprycie i szybkości. Jeżeli upadnie, wywiozą go stąd z połamanymi kośćmi i zmasakrowaną twarzą.

Dostał tuż poniżej ucha i usłyszał anielskie śpiewy.

Pięści kaleczyły się o kości, krew i pot płynęły jednym strumieniem. Mocowali się, odsłaniając zęby w zwierzęcych pomrukach i Tucker zrozumiał, że nie broni już dumy, ale życia. W oczach Austina pojawił się błysk szaleństwa, który mówił więcej niż dzikie wrzaski. Tucker poczuł, jak ogarnia go paniczny strach.

Jego najgorsze obawy zdawały się potwierdzać. Austin ruszył ku niemu z pochyloną głową, wielki jak buldożer. Wydał długi, triumfalny krzyk, kiedy Tucker poślizgnął się na wysypanej żwirem alejce i runął jak długi w krzaki peoni.

Uderzenie w plecy pozbawiło go tchu. Słyszał żałosny świst, z jakim powietrze przedostawało się z gardła do płuc. Kiedy zaczął się gramolić, Austin zwalił się na niego, jedną łapą ściskając przeciwnika za gardło, drugą młócąc go po nerkach.

Tucker chwycił Austina za podbródek, rozpaczliwie próbując uwolnić gardło, ale oczy przysłoniła mu mgła. Widział już tylko te oczy, w których płonęło szaleństwo i chęć mordu.

– Pójdziesz do piekła – skandował wolno Austin. – Pójdziesz do piekła. Powinienem zabić cię wcześniej. Beau. Dużo wcześniej.

Czując, że lada chwila straci przytomność, Tucker dziabnął przeciwnika w oczy.

Austin odrzucił głowę i zaskowyczał jak pies. Puścił gardło Longstreeta.

Tucker chwytał łapczywie powietrze, które paliło płuca i wracało mu życie.

– Ty zwariowany sukinkocie! Nie jestem moim ojcem! – Tucker zakrztusił się, zachłysnął i z trudem podniósł się na czworaki. Grozą napełniała go myśl, że zrzuci śniadanie w zgniecione peonie. – Wynoś się z mojej ziemi.

Odwrócił głowę i doznał przelotnej satysfakcji na widok okrwawionej twarzy Austina. Oberwał nie gorzej niż on sam – mężczyzna nie powinien prosić o więcej. No, może jeszcze o zimny prysznic, woreczek z lodem i fiolkę aspiryny. Chciał się odwrócić i odejść, kiedy Austin, szybki jak wąż, pochylił się i chwycił jeden z ciężkich kamieni okalających gazon peonii.

– Słodki Jezu! – Tylko tyle zdołał wykrztusić Tucker, kiedy Austin uniósł kamień nad głową.

Na huk wystrzału podskoczyli obaj. Śrut rozprysnął się w kwiatach.

– Mam tego pełną beczkę, ty draniu! – powiedziała Della z werandy. – A celuję wprost w twoje bezużyteczne jaja. Odłóż ten kamień, skąd go wziąłeś, i to prędko, bo palec mnie świerzbi.

Szaleństwo mijało. Tucker widział, jak znika z oczu Austina, a miejsce opętania zajmuje dzika, ale przynajmniej ludzka wściekłość.

– To cię pewnie nie zabije – ciągnęła Della tonem towarzyskiej pogawędki. Stała na skraju werandy ze strzelbą spoczywającą wygodnie w zgięciu ramienia, uśmiechając się szeroko. – Zostanie ci jeszcze ze dwadzieścia lat sikania w plastikowy worek.

Austin upuścił kamień. Uderzył głucho o ziemię i dźwięk ten przyprawił Tuckera o mdłości.

– „Nadszedł dzień sądu” – zacytował Austin. – On zapłaci za to, co zrobił mojej dziewczynce.

– Zdaje się, że już płaci – powiedziała Della. – Jeżeli ta dziewczyna ma coś, co należy do niego, Tucker się o nią zatroszczy. Ale ja nie jestem taka łatwowierna jak mój chłopak. Austin. Sprawdzimy, jak to tam naprawdę wygląda, zanim Tucker podpisze jakieś papiery.

Austin stał z zaciśniętymi pięściami.

– Chcesz powiedzieć, że moja dziewczynka kłamie? Della nadal mierzyła mu w pępek.

– Mówię, że Edda Lou nigdy święta nie była i wcale jej za to nie Potępiam. A teraz, wynoś się w cholerę z tej ziemi. Jeżeli masz trochę oleju w głowie, zaprowadzisz dziewczynę do doktora Shaysa, żeby sprawdził co i jak. Wtedy omówimy sprawę, kulturalnie. Albo będziesz się dalej awanturował, a wtedy cię rozwalę.

Austin zaciskał i rozprostowywał palce. Krew spływała mu po policzkach jak łzy.

– Wrócę. – Splunął pod nogi Tuckerowi. – Następnym razem nie będzie kobiety, która cię obroni.

Wgramolił się do ciężarówki, objechał klomb i popędził aleją w stronę bramy. Pozostał po nim obłok spalin.

Tucker usiadł w kwiatach i oparł głowę na kolanach. Posiedzi tak sobie chwilę, zanim spróbuje wstać.

Odetchnąwszy głęboko, Della opuściła strzelbę. Ostrożnie oparła ją o balustradę, zeszła ze stopni i zbliżyła się do Tuckera. Podniósł głowę i otwierał już usta, żeby jej podziękować, kiedy uderzyła go w bok głowy, tak mocno, że zadzwoniło mu w uszach.

– Chryste, Della!

– To za to, że myślisz jajami. – Uderzyła go ponownie. – A to za to, że sprowadziłeś tego religijnego maniaka w pobliże mojego domu. – Kolejny cios wylądował na czubku jego głowy. – A to za zniszczenie kwiatów twojej mamy. – Z westchnieniem pełnym satysfakcji skrzyżowała ramiona na piersiach. – A teraz, jeżeli uda ci się wstać, zaprowadzę cię do kuchni i trochę oporządzę.

Tucker otarł usta wierzchem dłoni i spojrzał z roztargnieniem na smugę krwi, która została mu na ręce.

– Dobrze.

Ręce przestały jej się trząść, ujęła więc Tuckera za podbródek i obejrzała jego twarz.

– Będzie śliwa – orzekła. – Ale coś mi się widzi, że on będzie miał dwie. Spisałeś się nieźle.

– Chyba tak. – Ostrożnie dźwignął się na kolana. Czuł się tak, jakby przeszło po nim stado dzikich koni. – Kwiatami zajmę się później.

– A żebyś wiedział, że się zajmiesz. – Della otoczyła go ramieniem i pomogła mu wejść na schodki.

Postanowił wprawdzie, że Edda Lou nie wyprowadzi go z równowagi, ale nie mógł się pozbyć uczucia mdlącego niepokoju. Powiedział sobie, że to zwariowany Austin powinien martwić się o swoją zwariowaną córkę, która zaszyła się gdzieś, żeby umknąć przed gniewem ojca i przyprawić Tuckera Longstreeta o niepokój sumienia. Ale nie mógł zapomnieć dryfującej słodkiej Francie, z białym ciałem upstrzonym bezkrwistymi dziurami.

Więc wsadził na nos przeciwsłoneczne okulary, żeby ukryć przynajmniej część siniaka pod lewym okiem i, łyknąwszy dwa znalezione u Josie proszki przeciwko bólom menstruacyjnym, ruszył do miasta.

Z nieba lał się żar i Tucker pożałował, że nie poszedł do łóżka z workiem lodu i szklanicą whisky. Zrobi to natychmiast po rozmowie z Burke'em.

Wjeżdżając do Innocence, powiedział sobie, że Edda Lou stoi na pewno za ladą sklepu Larssona i sprzedaje tytoń i worki węgla do grilla.

Mijając jednak wielkie okno sklepu, zobaczył, że za ladą stoi młody, wyrośnięty Kirk Larsson.

Tucker zatrzymał samochód przed biurem szeryfa. Gdyby był sam, wyczołgałby się z wozu, jęcząc głośno. Ale trójka starych bałwanów, która siadywała pod domem noclegowym, by żuć tytoń, narzekać na pogodę i czyhać na plotki, tkwiła już na stanowisku. Słomkowe kapelusze zakrywały posiwiałe głowy, spalone słońcem policzki wypchane były prymkami, sprane bawełniane koszule wilgotne od potu.