– Uważaj tylko, żebyś od tego leżenia nie wylądował przed ołtarzem z taką łajzą Sissy, co to złapała mojego Dwayne'a.
– Nie ma mowy.
– I kup moją wodę toaletową. Jest na przecenie u Larssona.
– Zrzuć mi portfel i klucze do wozu.
Głowa zniknęła, by pojawić się w chwilę później. Tucker złapał portfel błyskawicznym ruchem, który przypomniał Delii, że chłopak nie jest tak powolny, za jakiego chce uchodzić.
– Włóż koszulę… I schowaj ją w spodnie – rozkazała, jak robiła to, gdy miał dziesięć lat.
Tucker wziął koszulę z hamaka i obszedł dom od frontu, gdzie tuzin doryckich kolumn podpierało rzeźbiony taras na pierwszym piętrze. Bawełna przylgnęła mu do skóry, zanim dotarł do samochodu.
Wcisnął się do porsche'a – nabytku sprzed sześciu miesięcy, który jeszcze mu się nie znudził. Przez chwilę zastanawiał się, co lepsze; klimatyzacja czy wiatr uderzający w twarz, i zostawił opuszczony dach.
Jedyną rzeczą, jaką Tucker robił szybko, była jazda samochodem. Żwir prysnął spod kół, kiedy docisnął gaz i ruszył w dół krętą aleją. Z wizgiem opon objechał gazon, na którym jego matka zasadziła peonie, hibiscus i czerwone geranium. Aleja wysadzana była starymi krzewami magnolii; pachniały odurzająco i przyjemnie. Minął w pędzie biały kamień pamiątkowy w miejscu, gdzie praprawujek Tyrone został zrzucony przez rozhukanego wierzchowca i skręcił swój szesnastoletni kark.
Kamień umieścili tam zrozpaczeni rodzice, by upamiętnić smutne wydarzenie. Najmłodszym Longstreetom przypominał jedynie, że gdyby Tyrone'owi nie strzeliło do głowy dosiąść złośliwej bestii, nie skręciłby upartego karku i jego młodszy brat, prapradziad Tuckera nie odziedziczyłby Sweetwater i nie przekazałby go swoim potomkom.
I Tucker mieszkałby obecnie w jakimś blokowisku w Jackson.
Mijając ten smętny kawałek skały, nie mógł się zdecydować, czy odczuwać żal czy wdzięczność.
Za wysoką bramą unosił się już tylko zapach smoły topniejącej w słońcu i woń rozlewisk ciągnących się za ścianą drzew. I samych drzew. Ostry, świeży zapach, który oznajmiał, że lato nadeszło, chociaż według kalendarza miało się zjawić w delcie dopiero za tydzień.
Wsunął na nos okulary przeciwsłoneczne, wybrał kasetę i włożył ją do odtwarzacza. Tucker był gorącym wielbicielem muzyki lat pięćdziesiątych, w samochodzie nie znajdowało się nic, co powstałoby po tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku. Rozległy się dzikie wrzaski Jerry Lee Lewisa i ochrypły od whisky głos Killera.
Kiedy strzałka szybkościomierza znacznie przekroczyła setkę. Tucker dołączył swój znakomity tenor. Jego pałce biegły w górę i w dół kierownicy, jak po klawiszach saksofonu.
Na szczycie wzniesienia odbił gwałtownie w lewo, żeby nie wjechać w bok wypucowanego BMW. Prześlizgując się obok eleganckiego błotnika, nacisnął klakson w geście pozdrowienia. Nie zmniejszył prędkości, ale zerknął we wsteczne lusterko. BMW stanęło tylnymi kołami na szosie, przednimi zaś na drodze prowadzącej do domu Edith McNair.
Tucker pomyślał przelotnie o samochodzie i kierowcy. Panna Edith umarła przed dwoma miesiącami, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy znaleziono drugie okaleczone ciało dryfujące w okolicach Spook Hollow.
Był kwiecień i skrzyknięto ekipę do poszukiwań zaginionej Francie Alice Logan. Tucker zacisnął szczęki na wspomnienie dnia, kiedy brodził po bajorach z butelką whisky, przepełniony nadzieją, że nie natknie się na nic.
Ale znaleźli ją, on i Burke Truesdale mieli tego pecha.
Niechętnie myślał o tym, co woda i ryby zrobiły z maleńkiej Francie, ślicznego rudzielca, z którym kiedyś flirtował, umówił się parę razy na randkę, ba, którego próbował zaciągnąć do łóżka.
Poczuł skurcz żołądka i podkręcił głośniej Jerry Lee Lewisa. Nie będzie myślał o Francie. Pomyśli o pannie Edith, która dożyła dziewięćdziesiątki i umarła spokojnie we śnie.
Przypomniał sobie, że zapisała w spadku swój dom, schludny, dwupiętrowy pałacyk z czasów Rekonstrukcji, jankeskiej krewnej.
Ponieważ Tucker wiedział, że nikt w promieniu osiemdziesięciu kilometrów nie posiada BMW, wywnioskował, że Jankeska zdecydowała się przyjechać i rzucić okiem na swoje dziedzictwo.
Po chwili zapomniał o inwazji z Północy, wziął papierosa, odciął koniuszek i zapalił.
Caroline Waverly siedziała ściskając kurczowo kierownicę i czekała, aż jej serce opuści przełyk i wróci na swoje miejsce.
Idiota! Dureń! Zwariowany czubek!
Zmusiła się do zdjęcia nogi z hamulca. Samochód stoczył się z szosy w zarośniętą aleję.
Centymetry, myślała. Zabrakło centymetrów! I miał jeszcze czelność trąbić na nią! Szkoda, że się nie zatrzymał. Och, jaka szkoda, że się nie zatrzymał! Powiedziałaby temu kretyńskiemu samobójcy, co o nim myśli.
Wyładowała złość i ulżyło jej. Sumiennie doskonaliła się w sztuce złorzeczenia odkąd doktor Palamo powiedział jej, że wrzody i bóle głowy są bezpośrednim rezultatem tłumienia naturalnych odruchów. 1 chronicznego przepracowania, rzecz jasna.
Cóż, Caroline miała zamiar rozprawić się z obiema dolegliwościami. Zdjęła spocone dłonie z kierownicy i otarła je o szorty. Zrobi sobie długi, spokojny szabas w Grajdole, w stanie Missisipi. Po paru miesiącach, jeżeli nie umrze w tym zjadliwym upale, będzie mogła przygotować się do wiosennego tournee.
A jeżeli chodzi o tłumienie odruchów, mogła uznać sprawę za odfajkowaną. Ostatnia, brzydka awantura z Luisem była tak oczyszczająca, tak cudownie nieskrępowana, że pragnęła niemal wrócić do Baltimore i odbyć ją ponownie.
Niemal.
Przeszłość – a Luis ze swoją elokwencją, wspaniałym talentem i włóczęgowską żyłką, należał definitywnie do przeszłości – pozostawiła szczęśliwie za sobą. Przyszłość, przynajmniej do czasu, aż podleczy nerwy i zdrowie, nie była specjalnie pociągająca. Po raz pierwszy w życiu Caroline „Waverly, genialne dziecko, natchniony muzyk i emocjonalny wrak, będzie żyła tylko i wyłącznie słodką, słodką teraźniejszością.
Tutaj założy dom. Własny dom. Koniec z uciekaniem przed problemami. Koniec z potulnym spełnianiem żądań i oczekiwań matki. Koniec z walką o to, by stać się odbiciem pragnień wszystkich wokół.
Zapuści korzenie, osiedli się. A pod koniec lata dowie się z całą pewnością, kim jest Caroline Waverly.
Czując się o wiele lepiej, położyła znowu dłonie na kierownicy i zjechała w aleję. Pamiętała mgliście, że biegła nią kiedyś podczas wizyty u dziadków. Była to oczywiście krótka wizyta, matka Caroline zrobiła bowiem, co w ludzkiej mocy, żeby odciąć się od swoich korzeni. Ale Caroline pamiętała dziadka, potężnego mężczyznę o czerwonej twarzy, który zabrał ją na ryby pewnego spokojnego ranka. Pamiętała również swoją niechęć do założenia przynęty na haczyk. Przełamała ją dopiero wtedy, gdy dziadek powiedział, że glista tylko czeka na to, by złapać dużą, tłustą rybę.
Pamiętała swoje podniecenie, kiedy spławik drgnął, i poczucie grozy i wielkiego sukcesu, kiedy przynieśli do domu trzy łuskowate zębacze.
Babcia, żylasta kobieta o stalowoszarych włosach, usmażyła zdobycz w wielkim czarnym rondlu. Matka Caroline nawet nie tknęła ryby, Caroline natomiast pałaszowała, aż jej się uszy trzęsły. Wątła, zielonooka sześciolatka o długich, smukłych palcach.
Caroline uśmiechnęła się, kiedy jej oczom ukazał się dom. Niewiele się?mienił. Farba obłaziła płatami, trawa sięgała kolan, ale był to ciągle solidny dwupiętrowy dom z zadaszoną werandą i kamiennym kominem przechylonym odrobinkę w lewo.
Łzy zapiekły ją pod powiekami. Nie powinna odczuwać smutku. Jej dziadkowie mieli za sobą długie, udane życie. Nie powinna czuć się winna. Kiedy dwa Jata temu umarł dziadek, Caroline była w Madrycie, w środku tournee, uwikłana w sieć zobowiązań. Przyjazd na pogrzeb nie wchodził w rachubę.
A potem próbowała, naprawdę próbowała namówić babcię na przeprowadzkę do miasta, gdzie mogłaby ją odwiedzać między koncertami.
Ale Edith nie ruszyła się z miejsca. Pomysł, by opuścić dom, do którego weszła jako panna młoda jakieś siedemdziesiąt lat temu, dom, gdzie urodziły się i wyrosły jej dzieci, w którym żyła przez całe dorosłe życie, wydał się jej po prostu śmieszny.