Później długo i szczerze tego żałował.
„Chat'N Chew” należało do Longstreetów, podobnie jak pralnia chemiczna, dom noclegowy w Innocence, sklep z bronią „Przyjaciel myśliwego”, skład pasz oraz tuzin innych przedsiębiorstw. Longstreetowie byli na tyle inteligentni, a może leniwi, by zatrudnić menedżerów prowadzących dla nich interesy. Dwayne wykazywał lekkie zainteresowanie wynajmem domów. Objeżdżał je każdego pierwszego dnia miesiąca, zbierał czeki, wysłuchiwał usprawiedliwień za nieopłacenie czynszu i robił listę niezbędnych napraw.
Ale Tucker prowadził księgi rachunkowe, choć bez specjalnego entuzjazmu. Pewnego razu, kiedy wyrzekał na ten obowiązek dłużej niż zwykle, księgi przejęła Josie. Uporządkowanie ich zajęło Tuckerowi parę dni.
Prawdę mówiąc, nie miał nic przeciwko pracy księgowego. Można ją było wykonywać w chłodne wieczory, ze szklanką zimnego napoju pod ręką. Jego zdolności matematyczne sprawiały, że było to zajęcie nie tyle trudne, ile nużące.
„Chat'N Chew” należała do ulubionych restauracji Tuckera. Sala jadalna miała jedno wielkie, szerokie okno, niezmiennie oblepione plakatami, informującymi o przecenie ziemniaków, przedstawieniach szkolnych i licytacjach.
Na podłodze położono linoleum imitujące terakotę, pożółkłe ze starości i nakrapiane brązowymi cętkami, które wyglądały jak kozie bobki. Ściany działowe między stolikami oklejone były czerwoną winylową tapetą, szalenie elegancką w porównaniu ze starą brązową, którą Tucker kazał wymienić pół roku temu. Czerwień już wyblakła i przeszła w pomarańcz.
Przez lata ludzie ryli przesłania na laminatowych blatach stołów. Stało się to swego rodzaju tradycją „Chat'N Chew”. Inicjały cieszyły się największym powodzeniem, wraz z sercami i malutkimi ludzikami, choć od czasu do czasu pojawiała się wiadomość od entuzjasty: „Hej, w górę serca!”, lub od ponurego indywiduum: „Zjedz to gówno, a zdechniesz!”.
Earleen Refrew, która kierowała przedsięwzięciem, była tak zdruzgotana tą ostatnią uwagą, że Tucker musiał pożyczyć elektryczną polerkę ze sklepu żelaznego i wyskrobać obraźliwy napis.
Każdy stolik miał połączenie z szafą grającą i za przekręceniem korbki klient mógł sobie wybrać zestaw piosenek – trzy za dwadzieścia pięć centów. Earleen preferowała muzykę country i szafa zdawała się podzielać jej gusta, ale Tuckerowi udało się przemycić parę kawałków rockandrollowych z lat pięćdziesiątych.
Przy długim barze stało z tuzin stołków, wszystkie obite tym samym wyblakłym plastikiem. W idealnie czystym, trzypoziomowym pojemniku trzymano świeże ciasta. Wzrok Tuckera spoczął ze szczerym zachwytem na jagodowym placku.
Wymieniając pozdrowienia z nielicznymi klientami, Tucker przebił się przez chmury dymu papierosowego do miejsca, gdzie przy kontuarze tkwiła jego siostra. Zatopiona w rozmowie z Earleen, poklepała brata z roztargnieniem po ramieniu i mówiła dalej.
Więc mówię jej, Justine, jeżeli wyjdziesz za faceta pokroju Willego Snivera, musisz już tylko kupić kłódkę, zamknąć mu fiuta i upewnić się, że nikt nie dorobił klucza. Zmoczy od czasu do czasu spodnie, ale zyskasz pewność, że nie zrobi nic gorszego.
Earleen zarechotała z aprobatą i starła parę wilgotnych krążków z kontuaru.
Dlaczego ona chce się wydać za takie nic jak Will, to przechodzi pojęcie.
Złotko, w łóżku to on jest tygrys. – Josie przymrużyła chytrze.
Przynajmniej tak mówią. Cześć, Tucker! – Odwróciła się, żeby moknąć brata w policzek i zamachać mu dłońmi przed twarzą. – Właśnie zrobiłam sobie paznokcie. Ognista Czerwień. Jak ci się podoba?
Z uwagą obejrzał długie szkarłatne paznokcie.
– Wyglądają tak, jakbyś właśnie skończyła wydrapywać komuś oczy.
Earleen, daj mi lemoniady i kawałek tego ciasta jagodowego polanego lukrem.
Zadowolona z oceny swoich paznokci, Josie przesunęła palcami po artystycznie zmierzwionej grzywie czarnych włosów.
– Justine z przyjemnością wydrapałaby moje. – Szczerząc zęby w uśmiechu, uniosła szklankę z dietetyczną colą i pociągnęła przez słomkę. – Była akurat w salonie piękności. Farbowała sobie odrosty i machała ręką, żeby wszyscy zobaczyli ten kawałek szkiełka, który nazywa brylantem. Will wygrał go prawdopodobnie na festynie, strącając butelki.
W złocistych oczach Tuckera pojawił się figlarny błysk. – Zazdrosna? Josie zesztywniała, wysunęła dolną wargę, a potem się rozjaśniła. Odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się.
– Gdybym go chciała, to bym go sobie wzięła. Ale poza łóżkiem o mało nie zanudził mnie na śmierć.
Zamieszała resztkę coli słomką i rzuciła szybkie zalotne spojrzenie dwóm facetom siedzącym w małej loży. Natychmiast wypięli pierś i wciągnęli brzuchy piwoszy.
– To obciążenie dziedziczne, Tuck. Nie można nam się oprzeć. Tucker uśmiechnął się do Earleen i zatopił zęby w cieście.
– Aha, to krzyż, który musimy dźwigać.
Josie zabębniła świeżo pomalowanymi paznokciami o ladę dla samej przyjemności usłyszenia jak stukają. Niepokój, który kazał jej poślubić i porzucić dwóch mężczyzn w ciągu pięciu lat, narastał w niej znowu, od wielu tygodni. Czas ruszać w drogę, pomyślała. Parę miesięcy w Innocence wystarczyło, by zaczęła rozpaczliwie tęsknić za ekscytującym życiem, jakie zdawało się obiecywać każde inne miejsce na ziemi. A po paru miesiącach w tym innym miejscu marzyła o marazmie rodzinnego miasteczka.
Ktoś wrzucił ćwierć dolara do szafy grającej i Randy Travis rozśpiewał się smętnie nad niedolami miłości. Josie bębniła o kontuar i spoglądała na Tuckera, który skończył ciasto i zabrał się do lodów.
– Nie rozumiem, jak możesz tyle jeść w środku dnia. Tucker nabrał kolejną łychę lodów:
– Po prostu otwieram usta i przełykam.
– I nie przybierasz na wadze ani grama. Ja muszę uważać na każdy kęs, który biorę do ust, inaczej będę miała biodra jak mamuśka Gantrey. – Zanurzyła palec w lodach Tuckera i oblizała go ze smakiem. – Co robisz w mieście poza tym, że napychasz sobie gębę?
– Zakupy dla Delii. Minąłem samochód skręcający na drogę McNairów.
– Hmm. – Josie poświęciłaby tej wiadomości więcej uwagi, gdyby w tej chwili do baru nie wszedł Burke Truesdale. Josie wyprostowała się na stołku, krzyżując długie, smukłe nogi i posłała mu uśmiech ociekający miodem.
– Cześć, Burke!
– Josie! – Podszedł do nich, żeby klepnąć Tuckera w ramię. – Tuck – Co kombinujesz?
– Miło spędzamy czas – powiedziała Josie. Burke miał metr osiemdziesiąt wzrostu, bary środkowego napastnika, męską twarz o kwadratowej szczęce i oczy szczeniaka baseta. Mimo że rówieśnikiem Dwayne'a, przyjaźnił się bardziej z Tuckerem. Był jednym z nielicznych mężczyzn, których Josie chciała mieć, a bez których musiała się obejść.
Burke oparł się biodrem o stołek. Zadzwonił ciężki pęk kluczy u pasa, odznaka szeryfa błysnęła w słońcu.
– Za gorąco, żeby coś robić. – Powiedział „dzięki”, kiedy Earleen postawiła przed nim szklankę z mrożoną herbatą. Wypił jednym tchem.
Josie oblizała wargi, obserwując jego jabłko Adama.
– Krewna panny Edith wprowadziła się do domu – oznajmił Burke, odstawiając szklankę. – Panna Caroline Waverly, jakaś artystka z Filadelfii.
Earleen napełniła ponownie jego szklankę. Tym razem pił małymi łykami.
– Zadzwoniła, żeby podłączyć jej telefon i prąd.
– Jak długo tu zostanie? – Earleen miała zawsze oczy i uszy otwarte.
Było to jej prawo i obowiązek jako kierowniczki „Chat'N Chew”.
– Nie mówiła. Panna Edith nie należała do tych, co opowiadają o swojej rodzinie, ale wspomniała kiedyś, że ma wnuczkę, która cały czas jeździ z orkiestrą albo czymś takim.
– Musi jej się to opłacać – zadumał się Tucker. – Widziałem jej samochód jak skręcał w aleję piętnaście minut temu. Nowiuteńkie BMW.
Burke poczekał, aż Earleen odjedzie.
– Tuck, muszę pomówić z tobą o Dwayne'em.
Twarz Tuckera nie zmieniła wyrazu, nadal malowała się na niej serdeczna beztroska.
– O co chodzi?
– Zalał się wczoraj i narozrabiał trochę u McGreedy'ego. Zamknąłem go na noc.
Oczy Tuckera pociemniały, wokół ust pojawił się twardy wyraz.