Najpierw roztoczyli nad sobą wielką półkulę z niemal niewidocznego, ale sztywnego materiału, która osłoniła ich przed zrywającym się chłodnym wiatrem. Kopuła ta wytwarzana była przez małą skrzyneczkę, którą Hilvar położył na ziemi, a potem zignorował zupełnie. Być może wytwarzała też ona te wygodne, półprzeźroczyste materace, na których Alvin wyciągnął się z taką przyjemnością.
Posiłek, który Hilvar wydobył ze swych bagaży, był pierwszym syntetykiem, jaki Alvin jadł w Lys. Zasiedli do kolacji wśród zapadającej nocy i wschodzących gwiazd. Kiedy skończyli, było już zupełnie ciemno, a poza kręgiem światła wysyłanym przez gruszkę Alvin dostrzegał ruchliwe cienie leśnych stworzeń, które wyszły ze swych kryjówek na żer.
Leżeli na materacach i rozmawiali o tym, co widzieli, o tajemnicy, w którą byli uwikłani, i o różnicach, jakie dzieliły ich dwie kultury. Hilvar był zafascynowany Układami Wieczności, które wyniosły Diaspar poza zasięg czasu, i Alvinowi trudno było udzielać wyczerpujących odpowiedzi na niektóre z jego pytań. W końcu Hilvar powiedział:
— Jestem zmęczony. A ty… też pójdziesz spać? Alvin rozcierał obolałe stopy.
— Chciałbym — odparł — ale nie wiem, czy potrafię zasnąć. Nie jestem do tego przyzwyczajony.
— To coś więcej niż przyzwyczajenie — uśmiechnął się Hilvar. — Słyszałem, że kiedyś była to dla każdego człowieka konieczność. My nadal lubimy się przespać przynajmniej raz na dobę, nawet jeśli miałyby to być tylko cztery godziny. Podczas snu odpoczywają ciało i umysł. Czy w Diaspar nikt nigdy nie śpi?
— Tylko w rzadkich przypadkach — odparł Alvin. — Jeserac, mój nauczyciel, robił to raz czy dwa po jakimś wyjątkowym wysiłku umysłowym. Dobrze zaprojektowane ciało nie powinno potrzebować takich okresów wypoczynku; skończyliśmy z tym miliony lat temu.
Jego zachowanie przeczyło jednak wypowiadanym właśnie słowom. Odczuwał zmęczenie, jakiego nigdy dotąd nie zaznał; wydawało się promieniować od stóp i rozpływać po całym ciele. Nie było w tym uczuciu niczego nieprzyjemnego — wręcz przeciwnie. Hilvar przyglądał mu się z uśmiechem i Alvin zdążył jeszcze pomyśleć, czy przyjaciel nie wypróbowuje czasem na nim potęgi swojego umysłu. Nawet jeśli tak było, to nie miał nic przeciwko temu.
Światło spływające z metalowej gruszki przygasło i Alvin zasnął.
Rozdział 12
Obudził się w środku nocy. Coś go zaniepokoiło, jakiś szept, który wciskał się w mózg pomimo nieustannego grzmotu wodospadu. Usiadł w ciemnościach i wstrzymawszy oddech wsłuchiwał się w dudniący ryk wody i cichsze, przerywane szmery powodowane przez nocne stworzenia. Wytężył wzrok, ale nic nie widział. Światło gwiazd było zbyt nikłe, aby oświetlić połacie krainy leżącej setki stóp niżej; tylko postrzępiona linia ciemniejszej nocy przesłaniającej gwiazdy wskazywała na obecność gór na południowym horyzoncie. Poczuł w panujących ciemnościach, że Hilvar również siada na swym posłaniu.
— Co się stało? — doszedł go szept przyjaciela.
— Wydawało mi się, że coś słyszałem. Jakiś hałas.
— Jaki hałas?
— Nie wiem; może tylko mi się przyśniło.
Zapadła cisza, podczas której dwie pary oczu wpatrywały się w noc usiłując przeniknąć jej tajemnice. Nagle Hilvar chwycił Alvina za ramię.
— Patrz! — wyszeptał.
Daleko na południu, zbyt nisko nad linią horyzontu, aby wziąć go za gwiazdę, jarzył się pojedynczy, świetlisty punkt. Był jaskrawobiały, wpadający we fiolet i rozjarzał się coraz bardziej. Wkrótce oko nie mogło już znieść jego blasku. Po chwili eksplodował i wydawało się, że w krawędź światła uderzyła błyskawica. Góry i kraina, którą otaczały, wyryły się na chwilę ogniem na tle nocnych ciemności.
O wiele później nadleciało echo odległego wybuchu i w lesie porastającym zbocze wzgórza zerwał się wiatr. Ucichł szybko i jedna po drugiej na niebo zaczęły z powrotem wypełzać gwiazdy.
Po raz drugi w swym życiu Alvin przeżył chwilę grozy. Nie był to strach tak osobisty i konkretny, jak w sali Ruchomych Dróg, kiedy podejmował decyzję, która przywiodła go do Lys. Może był to raczej zachwyt niż strach; stanął twarzą w twarz z nieznanym i wydawało mu się, iż czuje, że tam, za górami, znajduje się coś, z czym musi się spotkać.
— Co to było? — szepnął po chwili.
— Staram się dowiedzieć — odparł Hilvar i znowu zamilkł. Alvin domyślił się, co robi przyjaciel, i nie przeszkadzał mu w jego niemym poszukiwaniu odpowiedzi.
Po chwili Hilvar parsknął z niezadowoleniem.
— Wszyscy śpią — powiedział. — Nikt nic nie wie. Musimy zaczekać do rana. Nie lubię budzić przyjaciół, o ile nie jest to naprawdę konieczne.
Po chwili milczenia Hilvar odezwał się znowu:
— Coś sobie właśnie przypomniałem — powiedział przepraszająco. — Dawno już tu nie byłem i nie jestem całkowicie tego pewien, ale to musiało być w Shalmirane.
— Shalmirane? To ono jeszcze istnieje?
— Tak. Prawie o tym zapomniałem. Seranis mówiła mi kiedyś, że forteca znajduje się w tej partii gór. Oczywiście leży od wieków w gruzach, ale może nadal ktoś ją zamieszkuje.
Shalmirane! Była to magiczna nazwa dla tych dzieci dwojga ras tak bardzo różniących się od siebie pod względem historii i kultury. W całych dziejach Ziemi nie było nic większego od obrony Shalmirane przed Najeźdźcą, który podbił cały wszechświat. Chociaż prawdziwe fakty zatarły się już we mgle tak grubą zasłoną spowijającą Wieki Zarania, to legenda przetrwała i trwać będzie nadal, dopóki istnieć będzie Człowiek.
W ciemnościach rozległ się znowu głos Hilvara:
— Więcej mogliby nam powiedzieć ludzie z południa. Mam tu kilku przyjaciół; porozumiem się z nimi rano.
Alvin ledwie go słyszał; zatopił się w myślach usiłując przypomnieć sobie wszystko, co kiedykolwiek słyszał o Shalmirane. Nie było tego wiele; po tak długim okresie nikt nie potrafił oddzielić prawdy od legendy. Pewne było tylko, że Bitwa o Shalmirane wyznaczyła koniec podbojów Człowieka i początek jego powolnego upadku.
„Wśród tych gór“ — myślał Alvin — „może leżeć odpowiedź na wszystkie, dręczące mnie od lat pytania“.
— Ile czasu — zwrócił się do Hilvara — zajęłoby nam dotarcie do fortecy?
— Nigdy tam nie byłem, ale to dużo dalej, niż zamierzałem się zapuścić. Wątpię, czy doszlibyśmy tam w ciągu jednego dnia.
— A nie możemy pojechać łazikiem?
— Nie; droga prowadzi przez góry, a tam nie mogą się poruszać żadne pojazdy.
Alvin znowu popadł w zadumę. Był zmęczony; od nadmiernego wysiłku bolały go stopy i mięśnie ud. Może odłożyć tę wyprawę na później? Tak, tylko to później może już nie nastąpić…
Alvin zmagał się z myślami w nikłym świetle gwiazd, z których wiele już umarło od czasu wzniesienia Shalmirane, i w końcu podjął decyzję. Nic się nie zmieniło; góry na nowo podjęły straż nad śpiącą krainą. Ale punkt zwrotny historii nadszedł i minął, a rasa ludzka zmierzała ku nowej, jakże dziwnej przyszłości.
Alvin z Hilvarem nie zasnęli już tej nocy i o świcie zwinęli obóz. Kiedy dotarli do skraju lasu, słońce stało już wysoko nad wschodnią ścianą Lys. Tutaj Natura była u siebie. Pośród gigantycznych drzew, które przesłaniały światło słoneczne i rzucały mroczne cienie na podściółkę dżungli, nawet Hilvar czuł się nieswojo. Na szczęście rzeka biorąca swój początek u stóp wodospadu płynęła na południe zbyt prostym korytem, aby można je uznać za całkowicie naturalne, i trzymając się jej brzegu mogli uniknąć przedzierania się przez gęste zarośla. Nawet Alvin, dla którego wszystko było ciągle nowe, wyczuwał, że ten las ma w sobie coś fascynującego, coś, czego brakowało mniejszym, bardziej swojskim lasom północnego Lys. Wiele drzew najwyraźniej nie pochodziło z Ziemi, a prawdopodobnie nawet z Układu Słonecznego. Gigantyczne sekwoje, wysokie na trzysta lub czterysta stóp, wyglądały jak strażniczki pilnujące mniejszych drzew. Kiedyś nazywano je najstarszymi na Ziemi; nadal były nieco starsze od Człowieka.