Выбрать главу

Teraz mógł tylko siedzieć i czekać, jego bezpośrednia przyszłość leżała w rękach cudownej maszyny — na pewno jednego z czołowych osiągnięć technicznych wszystkich czasów — która niosła go teraz do serca wszechświata. Czy chciał tego, czy nie, przyszła pora na rozmyślania i refleksje. Ale najpierw powie Hilvarowi o wszystkim, co się z nim działo od chwili ich pośpiesznego rozstania dwa dni temu.

Hilvar wysłuchał opowieści bez komentarzy; nie prosił o wyjaśnienia i zdawał się rozumieć w lot wszystko, o czym mówił Alvin, i nie okazywał żadnych oznak zdumienia nawet wtedy, gdy usłyszał o spotkaniu z Centralnym Komputerem i operacji, jaką ten przeprowadził na mózgu robota.

— To oczywiste — powiedział, gdy Alvin skończył swą opowieść — że Centralny Komputer musiał podczas programowania otrzymać specjalne instrukcje dotyczące ciebie. Musiałeś się już chyba domyślić czego.

— Chyba tak. Części odpowiedzi udzielił mi Khedron wyjaśniając, jakie kroki, mające na celu zapobieżenie zbliżającemu się upadkowi, podejmowali projektanci Diaspar.

— Czy sądzisz, że ty — i inni Odmieńcy przed tobą — jesteście cząstką mechanizmu socjalnego, który zapobiega całkowitej stagnacji? Że tam, gdzie Błaźni są krótkotrwałymi czynnikami korygującymi, ty i tobie podobni jesteście czynnikami długoterminowymi?

Hilvar ujął to lepiej, niż potrafiłby Alvin, ale niezupełnie to miał Alvin na myśli.

— Sądzę, że prawda jest bardziej skomplikowana. Wygląda mi na to, że kiedy budowano miasto, istniała różnica zdań między tymi, którzy chcieli odciąć się całkowicie od świata zewnętrznego, a tymi, którzy chcieli utrzymać pewne kontakty. Pierwsza frakcja zwyciężyła, ale druga nigdy nie uznała swej porażki. Wydaje mi się, że Yarlan Zey musiał być jednym z jej przywódców, ale nie był wystarczająco potężny, aby działać otwarcie. Zrobił co mógł, pozostawiając drogę podziemną i zapewniając, że w długich odstępach czasu z Sali Tworzenia będzie wychodził ktoś nie obciążony lękiem dręczącym wszystkich mieszkańców Diaspar. Zastanawiam się, czy… — Alvin urwał i popadł w taką zadumę, że zapomniał o całym świecie.

— O czym tak rozmyślasz? — spytał Hilvar.

— Przyszło mi właśnie na myśl… może to ja jestem Yarlanem Zeyem? To bardzo możliwe. Mógł wprowadzić swoją osobowość do Banku Pamięci w nadziei, że skruszy ona skorupę Diaspar, zanim ta zasklepi się na dobre. Muszę kiedyś zbadać, co się stało z poprzednimi Odmień-cami. Może rzuci to jakieś światło na całą sprawę.

— I Yarlan Zey — czy ktokolwiek to był — poinstruował również Centralny Komputer, żeby ten służył specjalną pomocą Odmieńcom, kiedy tylko się pojawią. — Hilvar zamyślił się, idąc za tokiem rozumowania Alvina.

— Właśnie. Cała ironia w tym, że mogłem wszystkie informacje uzyskać bezpośrednio od Centralnego Komputera, nie uciekając się do pomocy biednego Khedrona. Powiedziałby mi więcej, niż kiedykolwiek powiedział jemu. Ale nie ulega wątpliwości, że dzięki Khedronowi zaoszczędziłem wiele czasu. Nauczył mnie tego, czego nigdy nie nauczyłbym się sam.

— Wydaje mi się, że twoja teoria pokrywa się z wszystkimi znanymi faktami — powiedział ostrożnie Hilvar. — Niestety, najważniejszy problem pozostaje nadal bez odpowiedzi — pierwotne przeznaczenie Diaspar. Dlaczego twoi ludzie usiłowali nie przyjmować do wiadomości istnienia świata zewnętrznego? Chciałbym to wiedzieć.

— Właśnie zamierzam to wyjaśnić — odparł Alvin. — Nie wiem jednak, kiedy ani jak to zrobię.

Spierali się tak i marzyli, a tymczasem, godzina po godzinie, Siedem Słońc oddalało się od siebie, aby w końcu wypełnić ten dziwny tunel nocy, którym pędził statek. Potem jedno po drugim sześć słońc zewnętrznych znikło poza skrajem ciemności i na ekranie pozostało tylko Słońce Centralne. Chociaż nie mogło istnieć w przestrzeni, w której się teraz poruszali, świeciło jednak wciąż perłowym blaskiem odróżniającym je od innych gwiazd. Jego jasność rosła z każdą minutą. Nie było już punkcikiem, lecz maleńką tarczką. I teraz ta tarczka zaczęła rosnąć…

Nastąpiło najkrótsze z ostrzeżeń: przez chwilę w kabinie wibrowała głęboka nuta przypominająca dźwięk dzwonu. Alvin zacisnął palce na poręczach fotela, chociaż był to dosyć daremny gest.

W huku eksplozji ożyły potężne generatory i z niemal oślepiającą gwałtownością pojawiły się gwiazdy. Statek wpadł z powrotem w kosmos, z powrotem do wszechświata gwiazd i planet, naturalnej przestrzeni, w której nic nie może poruszać się szybciej niż światło.

Znajdowali się już w układzie Siedmiu Słońc, sądząc z dominującego na niebie wielkiego pierścienia barwnych globów. A co to było za niebo! Zniknęły z niego wszystkie gwiazdy, które znali, wszystkie znajome konstelacje. Droga Mleczna nie była już pasemkiem mgły, daleko z boku nieboskłonu; znajdowali się teraz w centrum, a jej wielkie koło dzieliło wszechświat na dwoje.

Statek pędził wciąż z wielką szybkością w kierunku Słońca Centralnego, a sześć pozostałych gwiazd wyglądało jak barwne boje rozstawione naokoło nieba. Niedaleko najbliższej z nich widać było maleńkie iskierki krążących planet, światów, które musiały być ogromne, skoro widać je było z takiej odległości.

Przyczyna perłowej poświaty wysyłanej przez Słońce Centralne była teraz jasna. Ta wielka gwiazda spowita była powłoką gazu, która tłumiła jej promieniowanie i nadawała światu charakterystyczną barwę. Otaczającą gwiazdę mgławicę widać było tylko z niewielkiej odległości i wydawała się poskręcana w dziwaczne, umykające oku kształty. Ale była tam i im dłużej się patrzyło, tym wydawała się większa.

— No i co, Alvinie? — powiedział Hilvar. — Mamy tu tyle światów, że będzie w czym wybierać. A może masz nadzieję zbadać je wszystkie?

— Nie będzie to, na szczęście, konieczne — przyznał Alvin. — Jeśli gdziekolwiek uda nam się nawiązać kontakt, to tam zdobędziemy informacje, których nam potrzeba. Logicznie byłoby zacząć od największej planety Słońca Centralnego.

— O ile nie jest za duża. Słyszałem, że istnieją planety tak wielkie, że nie może na nich żyć człowiek — zostałby zmiażdżony pod własnym ciężarem.

— Wątpię, że spotkamy się z tym tutaj, bo jestem pewien, że ten układ jest tworem całkowicie sztucznym. Zresztą będziemy widzieli z kosmosu, czy są tam jakieś miasta lub budynki.

Hilvar wskazał na robota.

— Nasz problem został rozwiązany bez naszego udziału — powiedział. — Nie zapominaj, że nasz przewodnik już tu kiedyś był. Prowadzi nas do swego domu… i ciekaw jestem, co on o tym wszystkim myśli.

Alvin też był tego ciekaw. Ale czy można było, czy miało w ogóle jakiś sens wyobrażać sobie, że robot powracając po tylu eonach do starożytnego domu Mistrza odczuwa coś na kształt ludzkich emocji?

Wracał teraz za swymi nieśmiertelnymi wspomnieniami do miejsca, z którego pochodził. Prawie niewidoczna w blasku Słońca Centralnego skrzyła się blada iskra światła z otaczającymi ją jeszcze bledszymi iskierkami jeszcze mniejszych światów. Ich wielka podróż dobiegała końca; za chwilę dowiedzą się, czy nie była daremna.

Rozdział 20

Planeta, w kierunku której lecieli, odległa była teraz zaledwie o kilka milionów mil. Cała powierzchnia tej wielobarwnej kuli skąpana była w blasku wiecznego dnia, gdyż oświetlało ją z jednej strony Słońce Centralne, z drugiej zaś przemaszerowujące, jedna za drugą przez nieboskłon, pozostałe gwiazdy tej formacji. Alvin pojął nareszcie znaczenie słów umierającego Mistrza: „To cudowne obserwować barwne cienie na planetach wiecznego światła”.

Byli już tak blisko, że przez leciutką mgiełkę atmosfery rozróżniali zarysy lądów i oceanów. W konturach tych było coś niezwykłego i dopiero po chwili uświadomili sobie, skąd się brało to wrażenie: linie odgraniczające ląd od wody były dziwnie regularne. Kontynenty tej planety nie były tworem Natury — ale ukształtowanie tego świata nie musiało być zbyt wielkim problemem dla tych, którzy zbudowali jego słońca!