Выбрать главу

— To nie są wcale oceany! — wykrzyknął nagle Hil-var. — Spójrz, widać tam jakieś ślady!

Dopiero gdy jeszcze bardziej zbliżyli się do planety, Alvin dostrzegł to, co pokazywał mu Hilvar. Zauważył wtedy ledwo widoczne pasma i linie ciągnące się wzdłuż brzegów po powierzchni tego, co brał z początku za morze. Widok ten spowodował nagły napływ wątpliwości, ponieważ Alvin dobrze wiedział, co oznaczają te linie. Widział je już na pustyni pod Diaspar, a teraz powiedziały mu, że daremnie odbył tę podróż.

— Ta planeta jest tak samo sucha jak Ziemia — powiedział posępnie. — Te ślady to pokłady soli w miejscach, skąd wyparowało morze.

— Nigdy by do tego nie dopuścili — odparł Hilvar. — Wydaje mi się, że się mimo wszystko spóźniliśmy.

Rozczarowanie było tak przygnębiające, że Alvin wolał się nie odzywać i patrzył tylko w milczeniu na ten wielki świat. Planeta obracała się w dole z majestatyczną powolnością, a jej powierzchnia wybiegała im na spotkanie. Widzieli już budynki — maleńkie białe skorupki rozsiane po całej planecie.

Kiedyś było to centrum wszechświata. Teraz panowała tu cisza, powietrze było puste, a na powierzchni nie widać było roju uwijających się punkcików, które przemawiałyby za istnieniem życia.

Nagle statek zatrzymał się, jakby robot znalazł wreszcie źródło, z którego wypływały jego wspomnienia. Pod nimi, ze środka ogromnego marmurowego amfiteatru, strzelała w niebo kolumna ze śnieżnobiałego kamienia. Alvin odczekał chwilę i gdy maszyna nadal pozostawała w bezruchu, wydał jej rozkaz lądowania u stóp kolumny.

Aż do tej chwili Alvin miał jeszcze nadzieję znaleźć na tej planecie życie. Nadzieja ta rozwiała się ostatecznie, gdy otworzył śluzę powietrzną. Nigdy przedtem, nawet w ruinach Shalmirane, nie doświadczył tak doskonałej ciszy. Na Ziemi wciąż rozlega się gwar głosów, trwa krzątanina żywych istot lub chociaż słychać poszum wiatru. Tu nie było i nigdy już nie będzie tych odgłosów.

— Dlaczego nas tu przywiozłeś? — spytał robota Alvin.

— Stąd wyruszył Mistrz — padła odpowiedź.

— Czy nie dostrzegasz w tym jakiejś ironii losu? — dociekał Hilvar. — Odleciał z tego świata w niełasce, a popatrz na ten pomnik, który wznieśli na jego cześć!

Wielka kamienna kolumna miała wysokość jakichś stu ludzi i ustawiona była na metalowym kręgu wystającym nieco ponad powierzchnię terenu. Nie miała żadnych ozdób, nie nosiła żadnych inskrypcji. Alvin zastanawiał się, przez ile tysięcy czy milionów lat musieli się zbierać wyznawcy Mistrza, aby złożyć mu hołd? I czy dowiedzieli się kiedykolwiek, że umarł on w zapomnieniu na odległej Ziemi?

Nie robiło to teraz żadnej różnicy. Mistrz i jego wierni pogrzebani zostali w mrokach zapomnienia.

— Pójdźmy tam — powiedział Hilvar, starając się wyrwać Alvina z nastroju przygnębienia. — Przebyliśmy pół wszechświata, żeby zobaczyć to miejsce. Możesz przynajmniej zdobyć się na mały wysiłek i wyjść na zewnątrz.

Alvin uśmiechnął się z przymusem i wyszedł za Hilvarem ze śluzy. Nawet jeśli ten świat jest martwy, musi się na nim znajdować wiele ciekawych rzeczy, które pomogą im może wyjaśnić niektóre z tajemnic przeszłości.

Powietrze miało woń pleśni, ale nadawało się do oddychania. Pomimo wielu słońc na niebie temperatura nie była wysoka. Ciepła dostarczała właściwie tylko biała tarcza Słońca Centralnego.

Po kilku minutach oględzin wiedzieli już, że obelisk nic im nie powie. Materiał, z którego został wykuty, wykazywał wyraźne oznaki starości; krawędzie zaokrągliły się już, a metalowa płyta, na której był ustawiony, starta była przez stopy pokoleń wiernych i gości. Nasunęła im się myśl, że są być może ostatnimi z miliardów istot ludzkich, które odwiedziły to miejsce.

Hilvar miał właśnie zaproponować powrót na statek i przelot do najbliższego z okolicznych budynków, gdy Alvin zauważył długą, wąską szczelinę w marmurowej posadzce amfiteatru. Poszli wzdłuż niej. Szczelina rozszerzała się bez przerwy i wkrótce była już tak szeroka, że z trudem tylko udałoby się ją przeskoczyć.

W chwilę później znaleźli miejsce, z którego brała swój początek. Powierzchnia areny była tu zmiażdżona i rozłupana, a dalej ciągnęła się długa na milę, głęboka bruzda. Nie trzeba było inteligencji ani wyobraźni, aby domyślić się, w jaki sposób powstała. Wieki temu — chociaż na pewno długo po opustoszeniu tego świata — spoczął tutaj wielki cylindryczny kształt, a potem wzniósł się znowu w kosmos i pozostawił planetę sam na sam z jej wspomnieniami.

Kim byli? Skąd przybyli? Nie wiadomo. Jeśli przegapili tych wcześniejszych gości o tysiąc czy milion lat, nigdy się tego nie dowiedzą.

Wrócili w milczeniu na swój statek (jakże maleńki się wydawał obok kolosa, który tu kiedyś spoczywał!) i przelecieli wolno nad areną, kierując się ku najokazalszemu z otaczających ją budynków. Gdy wylądowali przed jego wejściem, Hilvar wskazał na coś, co w tej samej chwili zauważył Alvin.

— Te budynki nie wyglądają bezpiecznie. Spójrz na leżące tu kamienie — to cud, że jeszcze stoją. Jeśli na tej planecie szalałyby jakieś burze, rozpadłyby się już dawno temu. Wydaje mi się, że wchodzenie do środka nie byłoby rozsądnym posunięciem.

— Nie zamierzam tam wchodzić; wyślę robota — potrafi poruszać się szybciej od nas i nie spowoduje żadnego wstrząsu, od którego mógłby runąć dach.

Hilvar pochwalił tę ostrożność i doradził, aby Alvin, przed wysłaniem robota na rekonesans, przeniósł jego zestaw instrukcji do niemal równie inteligentnego mózgu statku, tak żeby mogli przynajmniej powrócić na Ziemię, gdyby coś przytrafiło się ich pilotowi.

Po niedługim czasie przekonali się, że ten świat nie ma im nic do zaoferowania. Oczami robota przemierzającego puste labirynty oglądali mile pokrytych kurzem korytarzy i przejść. Wyglądało na to, że te budynki spełniały funkcje mieszkalne i że istoty, które je zamieszkiwały, były mniej więcej wzrostu człowieka. Właściwie mogłyby być nawet ludźmi, chociaż często natykali się na pomieszczenia, do których dostać się mogły tylko istoty potrafiące latać, ale nie oznaczało to, że budowniczowie miasta byli skrzydlaci. Mogli posługiwać się osobistymi aparatami antygrawitacyj-nymi, które znajdowały się kiedyś w powszechnym zastosowaniu, a po których nie pozostało już w Diaspar ani śladu.

— Alvinie — powiedział Hilvar — na zwiedzaniu tych budynków możemy spędzić i milion lat. To przecież oczywiste, że nie opuszczono ich tak po prostu. One zostały dokładnie ogołocone ze wszystkiego, co było w nich cenne. Tracimy tylko czas.

— Co więc proponujesz?

— Powinniśmy rzucić okiem na parę innych rejonów tej planety i zobaczyć, czy są takie same — a spodziewam się, że tak. Potem należałoby dokonać podobnego, szybkiego przeglądu innych planet tego układu i lądować tylko wtedy, gdy wydadzą się nam zupełnie odmienne lub gdy na ich powierzchni zauważymy coś niezwykłego. To wszystko, co zdążymy zrobić, o ile nie chcemy tu strawić reszty życia.

Hilvar miał rację. Starali się przecież nawiązać kontakt z inteligencją, a nie prowadzić badania archeologiczne. To pierwsze zadanie można wykonać w ciągu kilku dni, jeśli w ogóle jest ono wykonalne. To drugie zajęłoby wieki pracy armiom ludzi i robotów.

Dwie godziny później opuścili planetę i zrobili to z ulgą. Alvin miał wrażenie, że nawet gdyby kipiała życiem, to ten świat nie kończących się budynków byłby bardzo przytłaczający. Nie znaleźli śladu parków, żadnych otwartych przestrzeni, gdzie mogłaby istnieć wegetacja. Był to zupełnie sterylny świat i trudno było sobie wyobrazić psychikę zamieszkujących go niegdyś istot. Alvin zadecydował, że jeśli kolejna planeta będzie pod tym względem identyczna, w ogóle zaniecha jej przeszukiwania.