Выбрать главу

Nie była identyczna, w istocie trudno byłoby sobie wyobrazić większy kontrast.

Planeta znajdowała się bliżej słońca i nawet z kosmosu wyglądała na gorącą. Była częściowo przesłonięta nisko płynącymi chmurami, co świadczyło, że obfituje w wodę, nie dostrzegli jednak oceanów. Nie dostrzegli też śladów inteligencji; okrążywszy planetę dwukrotnie nie wypatrzyli na jej powierzchni jakiegokolwiek sztucznego tworu. Cały glob, od biegunów po równik, pokrywał kobierzec zjadliwej zieleni.

— Sądzę, że powinniśmy tu zachować ostrożność — powiedział Hilvar. — Ten świat żyje — i nie podoba mi się kolor roślinności. Najlepiej będzie, jeśli pozostaniemy na pokładzie statku i nie będziemy w ogóle otwierać śluzy.

— Nawet po to, żeby wysłać robota?

— Nawet po to. Zapomniałeś, co to choroba, a chociaż moi ludzie wiedzą, jak sobie z nią radzić, jesteśmy daleko od domu, a tu mogą czyhać niebezpieczeństwa, których nie potrafimy przewidzieć. Wydaje mi się, że jest to świat, który oszalał. Kiedyś był, być może, jednym wielkim ogrodem czy parkiem, ale kiedy został zaniedbany, władzę nad nim przejęła znowu Natura. Gdy układ był zamieszkany, mogło tu wyglądać zupełnie inaczej.

Alvin nie wątpił w słuszność słów Hilvara. W tej biologicznej anarchii było coś diabelskiego, coś wrogo usposobionego do porządku i regularności, na których opierały się zarówno Lys, jak i Diaspar. Od miliardów lat szalała tu nieustanna bitwa; lepiej było wystrzegać się tego, co ją przetrwało.

Opuścili się ostrożnie nad rozległą, płaską równinę, tak jednorodną, że od razu wydała się podejrzana. Równina graniczyła z wyżej położonym terenem całkowicie porośniętym drzewami, których wysokości można się było tylko domyślać, ponieważ rosły tak blisko siebie, szczelnie oplecione poszyciem, że praktycznie nie było widać ich pni. Między górnymi konarami tych drzew fruwało wiele skrzydlatych istot, które poruszały się tak szybko, że trudno było stwierdzić, czy to ptaki, czy owady — czy też ani jedno, ani drugie.

Gdzieniegdzie jakiś leśny gigant zdołał wspiąć się o parę stóp ponad swych walczących sąsiadów, którzy jednak szybko zawiązywali sojusz, aby ściągnąć go w dół i zniszczyć przewagę, którą nad nimi uzyskał. Pomimo że była to wojna cicha, prowadzona w zbyt wolnym tempie, aby mogło ją zaobserwować oko, wrażenie bezlitosnego, nieubłaganego konfliktu przytłaczało swoim okrucieństwem.

W porównaniu z tym, co działo się między drzewami, równina wyglądała spokojnie i łagodnie. Była niemal idealnie płaska, porośnięta cienką, krótką trawą i rozciągała się aż po horyzont. Chociaż opuścili się już na wysokość pięćdziesięciu stóp, nie dostrzegali na niej jakiegokolwiek śladu życia zwierzęcego, co bardzo dziwiło Hilvara. Być może zamieszkujące je zwierzęta, przestraszone ich widokiem, skryły się pod ziemię?

Unosili się tuż nad powierzchnią równiny i Alvin starał się przekonać Hilvara, że otwarcie śluzy nie grozi żadnym niebezpieczeństwem, a Hilvar wyjaśniał mu cierpliwie takie pojęcia, jak bakterie, grzyby, wirusy i mikroby. Spór trwał już dobrych parę minut, gdy nagle zauważyli osobliwy fakt. Ekran, który jeszcze przed chwilą pokazywał las, pociemniał.

— Wyłączyłeś go? — spytał Hilvar, jak zwykle wyprzedzając o ułamek sekundy takie samo pytanie Alvina.

— Nie — odparł Alvin i po plecach przeszedł mu zimny dreszcz, gdy pomyślał o jedynym wyjaśnieniu.

— Wyłączyłeś go? — spytał robota.

— Nie — padła odpowiedź.

Z westchnieniem ulgi Alvin odrzucił pomysł, że robot mógł zacząć działać na własną rękę i że mogą mieć do czynienia z mechanicznym buntem.

— To dlaczego ekran jest wygaszony? — spytał.

— Zasłonięte zostały receptory wizyjne.

— Nie rozumiem — powiedział Alvin, zapominając przez chwilę, że robot może reagować tylko na jasno sprecyzowane rozkazy i pytania. Poprawił się szybko.

— Co zasłania receptory?

— Nie wiem.

Skłonność robotów do małomówności mogła być czasami tak irytująca, jak gadatliwość ludzi. Zanim Alvin zadał następne pytanie, wtrącił się Hilvar.

— Powiedz mu, żeby uniósł statek powoli — poradził mu i w jego głosie był ton ponaglenia.

Alvin powtórzył rozkaz. Nie nastąpiło uczucie ruchu, bo go nie było. Potem, powoli, na ekran powrócił obraz, ale był jeszcze przez chwilę zamglony i nieostry. Pokazywał jednak wystarczająco dużo, aby zakończyć spór o lądowanie.

Płaska równina nie była już płaska. Bezpośrednio pod nimi uformowało się wielkie wybrzuszenie — wybrzuszenie rozdarte z wierzchu, tam skąd statek wyrwał się na wolność.

Nad szczeliną falowały niemrawo ogromne pseudomacki, jak gdyby usiłując pochwycić ofiarę, która przed chwilą uleciała z ich objęć. Gdy patrzyli z przerażeniem na tę scenę, Alvin zobaczył przez moment szkarłatny otwór otoczony niby-frędzlami bijącymi zgodnie jak bicze macek, porywającymi wszystko, co znalazło się w ich zasięgu, w dół w rozdziawioną szeroko paszczę.

Nie pochwyciwszy ponownie swej niedoszłej ofiary, potwór zapadł się powoli pod ziemię — i wtedy Alvin zdał sobie sprawę, że ta równina była w rzeczywistości cienką warstwą piany unoszącej się na powierzchni nieruchomego morza.

— Co to było? — wykrztusił.

— Żeby ci odpowiedzieć, musiałbym zejść na dół i przyjrzeć się temu dokładniej — odparł zgodnie z prawdą Hilvar. — To mogła być jakaś forma prymitywnego zwierzęcia — może nawet spokrewnionego z naszym przyjacielem z Shalmirane. Na pewno nie była to istota inteligentna, bo inaczej nie usiłowałaby pożerać statku kosmicznego.

Chociaż nic im już nie groziło, Alvin nadal nie mógł przyjść do siebie. Zastanawiał się, co jeszcze kryje się pod tą niewinnie wyglądającą murawą, która zdawała się zapraszać do pobiegania po jej sprężystej powierzchni.

— Mógłbym tu spędzić wiele czasu — powiedział Hilvar wyraźnie zafascynowany tym, co widział. — W tych warunkach ewolucja musiała dojść do bardzo interesujących rezultatów. Nie tylko ewolucja, ale i degeneracja, ponieważ wyższe formy uległy zwyrodnieniu, kiedy ta planeta została pozostawiona własnemu losowi. Do tej pory ustaliła się już chyba równowaga — chyba nie masz jeszcze zamiaru odlecieć? — Krajobraz w dole zaczął maleć i głos Hilvara brzmiał niemal żałośnie.

— Odlatujemy — zadecydował Alvin. — Widziałem już świat bez życia i świat aż za żywy i nie wiem, który bardziej mi się podobał.

Na wysokości pięciu tysięcy stóp nad równiną planeta uraczyła ich ostatnią niespodzianką. Napotkali flotyllę ogromnych sflaczałych balonów dryfujących z wiatrem.

Z każdej półprzeźroczystej powłoki zwisały w dół pęki wici tworząc coś, co przypominało las odwrócony do góry nogami. Wyglądało na to, że niektóre rośliny starając się uciec od toczącego się na powierzchni okrutnego konfliktu, nauczyły się wzbijać w powietrze. Dzięki cudowi adaptacji zdołały zgromadzić i przechować w pęcherzach ilość powietrza wystarczającą na wzniesienie się we względnie spokojne warstwy atmosfery.

Nie było jednak pewne, że tutaj wreszcie znalazły bezpieczeństwo. W ich zwisających w dół łodygach i liściach roiło się od pająkowatych stworzeń, które spędzając życie wysoko nad powierzchnią globu, kontynuowały na swych samotnych napowietrznych wyspach wszechobecną bitwę o przetrwanie. Rośliny te musiały prawdopodobnie kontaktować się od czasu do czasu z powierzchnią planety; Alvin dostrzegł nagle, jak jeden z wielkich balonów pęka i wali się w dół, rozwijając jak spadochron swoją rozdartą powłokę. Ciekawe, czy był to wypadek, czy część cyklu życiowego tych zadziwiających tworów.