Выбрать главу

— A więc wylądowali tutaj — powiedział w zadumie Hilvar — i zlekceważyli ostrzeżenie. Byli tak samo wścibscy jak ty. Próbowali otworzyć kopułę.

Wskazał na drugą stronę krateru, na gładką, wciąż nie noszącą żadnych śladów uszkodzenia skorupę, we wnętrzu której władcy tego świata zabezpieczyli, odchodząc, swoje skarby. Ale to już nie była kopuła; mieli przed sobą niemal pełną kulę, bo grunt, w którym dawniej tkwiła, został wysadzony w powietrze siłą wybuchu.

— Rozbili swój statek i wielu z nich zginęło. Jednak pomimo to zdołali dokonać napraw i odlecieć odciąwszy najbardziej uszkodzoną część kadłuba i zabierając z niej wszystko, co stanowiło dla nich jakąś wartość. Co to musiało być za zadanie!

Alvin ledwie go słyszał. Patrzył na tajemniczy znak, który przyciągnął go do tego miejsca — smukły pręt, otoczony na dwóch trzecich wysokości poziomym kołem. Alvin widział go po raz pierwszy, rozumiał jednak niemy przekaz przeniesiony przez ten symbol przez wieki.

Pod tymi głazami, gdyby ważył się je odwalić, leżała odpowiedź na co najmniej jedno z nurtujących go pytań. Mogło pozostać bez odpowiedzi; kimkolwiek były te istoty, zasłużyły sobie na prawo do odpoczynku.

Hilvar ledwie słyszał słowa wyszeptane przez Alvina w drodze powrotnej na statek:

— Mam nadzieję, że dotarli do domu.

— I dokąd teraz? — spytał Hilvar, gdy znowu znaleźli się w kosmosie.

Alvin popatrzył w zamyśleniu na ekran, zanim odpowiedział.

— Uważasz, że powinniśmy wracać? — spytał.

— To byłoby rozsądne. Szczęście może nas opuścić, a kto wie, jakie jeszcze niespodzianki gotują nam inne planety.

Był to głos rozsądku i ostrożności i Alvin był teraz gotów dać mu większy posłuch, niżby to uczynił kilka dni temu. Ale przebył daleką drogę i całe życie czekał na tę chwilę; nie zawróci, kiedy tyle jeszcze jest do obejrzenia.

— Od tej chwili nie będziemy opuszczać statku — powiedział — i nigdzie nie będziemy lądować. To powinno zapewnić nam bezpieczeństwo.

Hilvar wzruszył ramionami, jak gdyby nie chciał brać odpowiedzialności za to, co się może wydarzyć. Teraz, kiedy Alvin przejawiał pewną ostrożność, uważał, że nierozsądnie by było przyznawać, że również obstaje za dalszymi badaniami, chociaż dawno już stracił nadzieję na spotkanie na tych planetach inteligentnego życia.

Przed sobą mieli podwójny świat: wielka planeta z obiegającym ją mniejszym satelitą. Kiedyś mogła to być bliźniaczka świata, który odwiedzili jako drugi; pokryta była tym samym kobiercem zjadliwej zieleni. Lądowanie na niej nie miało sensu.

Alvin wprowadził statek na orbitę satelity; nie potrzebował ostrzeżeń złożonych mechanizmów, które go chroniły, żeby domyślić się, iż nie posiada on atmosfery. Wszystkie cienie miały wyraźne, ostre krawędzie, a dzień przechodził gwałtownie w noc bez żadnych stanów pośrednich. Był to pierwszy świat, na którym zobaczył coś zbliżonego do nocy, ponieważ w rejonie, nad którym teraz krążyli, nad horyzontem wisiało tylko jedno z odległych słońc. Krajobraz skąpany był w jego mdłym czerwonym świetle i wyglądał jak unurzany we krwi.

Przez wiele mil lecieli nad górami tak samo poszarpanymi i ostrymi jak wiele wieków temu, w dniu ich narodzin. Był to świat, który nigdy nie zaznał zmian ani rozkładu, nigdy nie nawiedzały go wiatry i deszcze. Nie było tu trzeba żadnych układów wieczności, żeby zachować wszystko w pierwotnym stanie. Ale jeśli nie istniało tu powietrze, to nie mogło być też i życia… a może?

— Oczywiście — powiedział Hilvar, kiedy Alvin zwrócił się doń z tym pytaniem. — W twoim przypuszczeniu nie ma żadnego biologicznego absurdu. Życie może powstać w środowisku pozbawionym powietrza, ale może wtedy rozwinąć tylko takie formy, jakie w nim przetrwają.

Co do planety, nad którą przelatywali, pomyślał sobie Alvin, spekulacje Hilvara miały charakter czysto teoretyczny. Nigdzie nie było widać jakichkolwiek dowodów na to, że zrodziła ona jakieś życie — czy to inteligentne, czy nie. Ale w takim przypadku czemu miał służyć ten świat? Alvin był już pewien, że cały układ Siedmiu Słońc jest tworem sztucznym, a ten glob stanowić musiał część jego imponującej konstrukcji.

Niewykluczone, że miał służyć tylko jako ozdoba — jako księżyc swej gigantycznej towarzyszki. Jednak nawet w takim przypadku wykorzystano by go chyba w jakiś sposób.

— Popatrz — powiedział Hilvar wskazując na ekran. — Tam po prawej.

Alvin zmienił kurs statku i krajobraz na ekranie przechylił się. Przy prędkości, z jaką lecieli, oświetlone na czerwono skały rozmazywały się w purpurowe smugi. Nagle obraz ustabilizował się i w dole zobaczyli niezaprzeczalny dowód życia.

Niezaprzeczalny, ale również niweczący wszystkie nadzieje. Przybrał formę rzędu wysmukłych kolumn rozstawionych w odstępach co sto stóp i dwa razy tak wysokich. Biegły w dal kurcząc się coraz bardziej w hipnotyzującej perspektywie, aż wreszcie połykał je odległy horyzont.

Alvin wykonał skręt w prawo i poprowadził statek wzdłuż rzędu kolumn zastanawiając się, jakiemu celowi mogły kiedyś służyć. Absolutnie jednakowe, wchodziły jedna za drugą na wzgórza i schodziły w doliny. Nic nie wskazywało na to, żeby kiedykolwiek coś podpierały; były gładkie, niczym się nie wyróżniające i zwężały się nieco ku górze. Zupełnie nagle rząd kolumn zmienił kierunek skręcając pod kątem prostym. Alvin przeleciał jeszcze kilka mil, zanim zdążył na to zareagować i zmienić odpowiednio kurs statku.

Kolumny biegły wciąż przez martwą krainę nieprzerwanym szeregiem, zachowując idealnie regularne odstępy. Potem, pięćdziesiąt mil od ostatniej zmiany kierunku, skręciły znowu pod kątem prostym. W tym tempie, pomyślał sobie Alvin, wrócimy niebawem do punktu wyjścia.

Nie kończący się ciąg kolumn tak ich zahipnotyzował, że omal nie przeoczyli miejsca, gdzie się przerywał. Byli już kilka mil dalej, zanim Hilvar krzyknął do Alvina, żeby zawrócił statek. Zmniejszyli łagodnie wysokość lotu i gdy krążyli nad tym, co dostrzegł Hilvar, w ich umysłach zaczęło kiełkować fantastyczne przypuszczenie, chociaż z początku żaden z nich nie ważył się wspomnieć o tym drugiemu.

Dwie z kolumn były ułamane tuż przy podstawach i leżały na skałach, tam gdzie upadły. Ale nie było to wszystko; dwie kolumny sąsiadujące ze szczeliną zostały odgięte na zewnątrz przez jakąś potężną siłę.

Nie było ucieczki przed wzbudzającym grozę wnioskiem. Alvin wiedział już, nad czym lecieli; widywał to często w Lys, ale aż do tej pory szokująca różnica skali uniemożliwiała rozpoznanie.

— Hilvarze — powiedział, ociągając się wciąż z ubraniem w słowa swych przypuszczeń — czy wiesz, co to jest?

— Trudno w to uwierzyć, ale wydaje mi się, że latamy wokół zagrody. Ten rząd kolumn to płot — płot, który nie był wystarczająco mocny.

— Ludzie, którzy hodują zwierzęta — kontynuował Alvin chichocząc nerwowo — powinni wiedzieć, jak utrzymać je w ryzach.

Hilvar nie zareagował na jego słowa. Patrzył na wyłamane ogrodzenie, marszcząc w zadumie brwi.

— Nie rozumiem — odezwał się w końcu — czym się żywiło na takiej jak ta plancie? I dlaczego uciekło z zagrody? Dużo bym dał, żeby się dowiedzieć, co to było za stworzenie.

— Może pozostawiono je własnemu losowi i wyłamało płot, bo było głodne — snuł przypuszczenia Alvin. — Albo może coś je rozdrażniło.