Выбрать главу

Nie istnieje religia tak beznadziejna, że nie znalazłaby żadnych wyznawców. W Besźel działa sekta oddająca cześć Przekroczeniówce. Otacza ją aura skandalu, w czym nie ma nic dziwnego, biorąc pod uwagę moce, o których mowa. Działania kongregacji nie zabrania żadne prawo, choć natura owej religii wszystkich niepokoi. Bywała ona tematem szukających taniej sensacji programów telewizyjnych.

O trzeciej nad ranem byłem już kompletnie pijany. Nie mogłem zasnąć i gapiłem się na ulice Besźel. A także na coś więcej. Na przeplot. Słyszałem ujadanie psów, a raz czy dwa także zew jakiegoś chudego, zarobaczonego wilka ulicznego. Cały stół pokrywały papiery, ułożone jak dwie strony sporu — jeśli to rzeczywiście był spór. Na twarzy Fulany Maryi zostały czerwone kółka od szklanki z winem, podobnie jak na nielegalnych notatkach naznaczonych słowem „cholera”.

Nieprzespane noce nie były dla mnie rzadkością. Sariska i Biszaya przyzwyczaiły się do tego, że gdy szły nocą do łazienki, nieraz zastawały mnie w kuchni. Siedziałem tam, żując tak wiele gumy, że robiły mi się pęcherze od cukru, nie chciałem wracać do palenia. Albo patrzyłem na pogrążone w mroku miasto. Rzecz jasna przeoczałem światła drugiego, ale i tak miały na mnie wpływ.

Sariska żartowała sobie czasem ze mnie.

— Spójrz na siebie — mówiła z nutą sympatii. — Siedzisz tu jak sowa. Cholerny, melancholijny maszkaron. Wiesz co, sentymentalny skurczybyku? Żadne olśnienie nie spadnie na ciebie tylko dlatego, że jest noc, ale w niektórych budynkach palą się światła.

Tym razem jednak jej tu nie było i nie mogła ze mnie drwić. Potrzebowałem jakiegoś olśnienia, choćby nawet fałszywego, wyjrzałem więc przez okno.

Nad chmurami latały samoloty. Wieże katedr lśniły w blasku bijącym od szklanych wieżowców. Na zagranicznych budynkach paliły się łukowate albo półksiężycowate neony. Włączyłem komputer, by sprawdzić parę rzeczy, ale miałem tylko połączenie telefoniczne, które działało tak irytująco powoli, że dałem sobie z tym spokój.

— Szczegóły sprawdzę później.

Chyba naprawdę powiedziałem to na głos. Zrobiłem jeszcze trochę notatek, a wreszcie zadzwoniłem do biura Lizbyet Corwi.

— Lizbyet, coś mi przyszło do głowy. — Jak zawsze, gdy kłamię, instynkt kazał mi mówić za dużo i zbyt szybko. Świadomie nakazałem sobie cedzić niedbale słowa. Lizbyet nie była jednak głupia. — Jest już późno. Przekazuję to tobie, bo jutro pewnie nie przyjdę do pracy. Poszukiwania na ulicach nic nam nie dały. Nie ulega wątpliwości, że nasza pierwsza hipoteza była błędna. W przeciwnym razie ktoś rozpoznałby ofiarę. Rozwiesiliśmy jej zdjęcie we wszystkich rejonach. Jeśli była ulicznicą pracującą poza swoim rewirem, może szczęście się do nas uśmiechnie. Na razie jednak chciałbym sprawdzić kilka innych możliwości. Tak sobie myślę, że chyba nie mieszkała w tamtej okolicy. To dziwna sytuacja i nic nie znaleźliśmy. Gadałem z jednym facetem w Wydziale ds. Dysydentów i powiedział mi, że ludzie, którymi się zajmuje, są bardzo skryci. To wszystko naziści, czerwoni, unifi i tak dalej. Kapujesz, zacząłem się zastanawiać, jakiego rodzaju ludzie ukrywają swą tożsamość. Mamy jeszcze trochę czasu i chciałbym sprawdzić tę możliwość. Myślę sobie… Zaczekaj, sprawdzę notatki… Dobra, możemy zacząć od unifów. Pogadaj z brygadą zajmującą się pomyleńcami. Może uda ci się wydobyć od nich jakieś adresy, namiary. Nie wiem na ten temat zbyt wiele. Skontaktuj się z Shenvoiem. Powiedz mu, że pracujesz dla mnie. Porozmawiaj, z kim się da, pokaż im zdjęcia, może ktoś ją pozna. Nie muszę ci mówić, że spotkasz się z ich strony z dziwnym zachowaniem. Nie będą zadowoleni z twojej obecności. Ale może uda ci się coś osiągnąć. Dzwoń do mnie na komórkę. Jak już mówiłem, nie przyjdę do pracy. No to na razie. Pogadamy jutro. Cześć. — Po rozłączeniu się chyba również na głos powiedziałem: — To było okropne. — Potem zadzwoniłem do Taskin Cerush z naszej administracji. Zapisałem sobie numer do niej, gdy pomogła mi uporać się z biurokratycznymi przeszkodami w jednej z niedawnych spraw, i od tego czasu pozostawałem z nią w kontakcie. Jest świetna w tym, co robi. — Taskin, mówi Tyador Borlú. Czy mogłabyś zadzwonić do mnie na komórkę, jutro albo kiedy będziesz miała czas, żeby mi powiedzieć, co bym musiał zrobić, by przekazać sprawę Komisji Nadzoru? Celem oddania jej Przekroczeniówce? Mówię tylko teoretycznie. — Skrzywiłem się z cichym śmieszkiem. — Nikomu o tym nie wspominaj, dobra? Dziękuję, Task. Zawiadom mnie, co muszę zrobić. Znasz się na takich sprawach. Może będziesz miała jakieś sugestie. Dziękuję.

Nie było wątpliwości, co próbował mi powiedzieć przerażający informator. Oto kilka fraz, które podkreśliłem.

Ten sam język…

…nie uznaję prawomocności…

…po obu stronach miasta…

To tłumaczyło, dlaczego do mnie zadzwonił, dlaczego dopuścił się tej zbrodni, dlaczego zobaczył to, co zobaczył, i dlaczego nie powstrzymało go to, jak zdarzyłoby się to w przypadku większości. Przede wszystkim bał się, że może mu grozić ten sam los, co Maryi Fulanie. Powiedział mi, że jego współspiskowcy z Besźel mogli znać Maryę, że najprawdopodobniej nie przestrzegała granic. Jeśli jakaś wywrotowa grupa z Besźel była zamieszana w tego rodzaju zbrodnicze łamanie tabu, z pewnością byli to towarzysze mojego informatora. Nie ulegało wątpliwości, że to unifikacjoniści.

* * *

Gdy znowu spojrzałem na skąpane w blasku nocnych świateł miasto, przypomniałem sobie drwiny Sariski. Tym razem zobaczyłem również to sąsiednie, choć złamałem w ten sposób prawo. Któż nie robi tego od czasu do czasu? Były tam zapory balonowe, których nie powinienem ujrzeć, oraz zwisające z nich reklamy na metalowych ramach. Przynajmniej jeden z widocznych na ulicy przechodniów nie przebywał w Besźel — poznawałem to po stroju, kolorach i sposobie chodzenia — ale i tak go obserwowałem.

Zwróciłem się ku biegnącej kilka metrów od moich okien linii kolejowej. Czekałem cierpliwie, aż wreszcie zjawi się nocny pociąg. Zaglądałem w jego jasno oświetlone okna, spoglądając w oczy pasażerom. Tylko bardzo nieliczni zauważali mnie ze zdumieniem. Pociąg szybko zniknął za lasem dachów. To trwało bardzo krótko i nie można ich było o nic oskarżać. Zapewne nie czuli się winni zbyt długo. Najprawdopodobniej szybko zapomną o tej wymianie spojrzeń. Zawsze chciałem mieszkać w miejscu, gdzie mógłbym patrzeć na zagraniczne pociągi.

Rozdział piąty

Jeśli ktoś nie wie zbyt wiele o tych językach, illitański i besźański brzmią zupełnie inaczej. Rzecz jasna zapisuje się je w innych alfabetach. Besźański ma własne pismo, składające się z trzydziestu czterech znaków, pisanych od lewej do prawej. To fonetyczny alfabet i każdy znak odpowiada innemu dźwiękowi, a spółgłoski, samogłoski i półsamogłoski ozdabia się znakami diakrytycznymi. Często się słyszy, że to pismo przypomina cyrylicę. To porównanie — trafne lub nie — z reguły irytuje besźan. Illitański używa łacińskiego alfabetu. Od niedawna.

Zeszłowieczne bądź starsze relacje z podróży zawsze zwracają uwagę na niezwykłą i piękną illitańską kaligrafię. W owym piśmie znaki stawiało się od prawej do lewej. Wszyscy zwracają też uwagę na ostrą, nieprzyjemną wymowę. W swoim czasie powszechnie znano słowa, jakie napisał w swym dzienniku podróży Laurence Sterne: „W Krainie Alfabetów Arabski wpadł w oko pani Sanskryckiej — musiał być pijany, pomimo zakazów Mahometa, gdyż w przeciwnym razie powstrzymałby go jej wiek. Po dziewięciu miesiącach przyszło na świat dziecko z nieprawego łoża. Owo straszliwe niemowlę zwie się Illitańskim i jest hermafrodytą niepozbawionym szczególnej urody. Jego forma zachowała wspomnienie obojga rodziców, ale głos pochodzi od tych, którzy go wychowywali. Od ptaków”.