Выбрать главу

Śledziłem numerację miejscowych domów. Rosła seriami, przerywanymi przez cudzoziemskie alteracje. W Besźel okolica była słabo zaludniona, ale za granicą sprawy miały się inaczej. Roiło się tam od młodych, elegancko ubranych ludzi interesu i po wyjściu z tramwaju musiałem ich przeoczać i omijać jednocześnie. Ich głosy były dla mnie tylko cichym, niezrozumiałym szumem. Taka zdolność niesłyszenia wymaga wielu lat ćwiczeń. Wreszcie dotarłem do budynku o smołowanej fasadzie, pod którym czekała Corwi w towarzystwie mężczyzny o niezadowolonej minie. Staliśmy razem w niemal wyludnionej dzielnicy Besźel, otoczeni przez gęsty, niesłyszany tłum.

— Szefie, to jest Pall Drodin.

Drodin był wysokim, chudym mężczyzną zbliżającym się do czterdziestki. W uszach nosił kilka kolczyków, a na sobie miał skórzaną kurtkę pełną insygniów rozmaitych wojskowych i innych organizacji, do których z pewnością nie należał, a także dziwnie eleganckie, choć brudne spodnie. Trzymał w ustach papierosa, łypiąc na mnie z irytacją.

Nie został aresztowany. Corwi go nie zatrzymała. Przywitałem ją skinieniem głowy, a potem zatoczyłem powolny półokrąg, przyglądając się otaczającym nas budynkom. Oczywiście zatrzymywałem spojrzenie tylko na tych, które były w Besźel.

— Przekroczeniówka? — zapytałem. Drodin spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Szczerze mówiąc, Corwi również, ale ona zdołała to ukryć. — Myśli pan, że obserwują nas ukryte moce? — zapytałem, gdy nie odpowiadał.

— Tak, nie, tak. — Wyglądał, jakby miał do mnie pretensję. Jestem pewien, że rzeczywiście tak było. — Jasne. Jasne. Pyta mnie pan, gdzie oni są? — To w sumie raczej bezużyteczne pytanie, ale żaden besźanin czy ulqomanin nie potrafi się od niego uwolnić. Drodin cały czas patrzył tylko w moje oczy. — Widzi pan ten budynek po drugiej stronie? Ten, gdzie kiedyś była fabryka zapałek? — Prawie stuletnie, obłażące malowidło na ścianie przedstawiało uśmiechniętą salamandrę w koronie z płomieni. — Czasem można tam coś zobaczyć. No wie pan, coś, czego nie powinno tam być.

— Widział pan, jak się materializują? — Znowu zrobił niespokojną minę. — Myśli pan, że tam właśnie się objawiają?

— Nie, nie. Doszedłem do tego wniosku drogą eliminacji.

— Drodin, niech pan wchodzi. Za chwilkę przyjdziemy. — Skinęła głową i mężczyzna wszedł do budynku. — Kurwa, o co tu chodzi, szefie?

— Masz jakiś problem?

— Mówię o tym syfie z Przekroczeniówką… — wypowiadając ostatnie słowo, ściszyła głos. — Co ty kombinujesz? — Nie odpowiedziałem. — Staram się ustalić tu hierarchię władzy i to ja mam być na jej szczycie, nie Przekroczeniówka, szefie. Nie potrzebuję w tej sprawie takiego syfu. Skąd przychodzą ci do głowy takie niesamowite pomysły?

Nadal milczałem. Potrząsnęła głową i poprowadziła mnie do środka. Front Solidarności Besźqomańskiej nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do dekoracji wnętrz. Były tam dwa pokoje, dwa i pół, jeśli lekko naciągnąć definicję, a także pełno szafek oraz półek zastawionych książkami i segregatorami. W jednym z kątów pustą ścianę oczyszczono, by służyła jako tło. Stało tam puste krzesło, na które była skierowana kamera internetowa.

— Stąd nadajemy programy — wyjaśnił Drodin, zauważywszy, gdzie patrzę. — Sieciowe.

Zaczął mi podawać adres internetowy, ale potrząsnąłem głową.

— Kiedy tu weszłam, wszyscy poza nim natychmiast się zwinęli — poinformowała mnie Corwi.

Drodin siedział za biurkiem w pokoju na zapleczu. Były tam jeszcze dwa krzesła. Nie zaproponował, byśmy usiedli, ale i tak to zrobiliśmy. Tam również było pełno walających się na półkach książek oraz brudny komputer. Na jednej ze ścian wisiał wielki plan Besźel i Ul Qomy. Żeby uniknąć zarzutów, zaznaczono na nim granice oraz rozmaite strefy-jednolite, alteracje i przeploty — ale ostentacyjnie zrobiono to na bladoszaro. Przez pewien czas siedzieliśmy bez słowa, wpatrując się w siebie.

— Posłuchajcie — zaczął wreszcie Drodin. — Wiem… rozumiecie, nie jestem przyzwyczajony do… Policja mnie nie lubi. Rozumiem to. — Milczeliśmy Bawił się przez chwilę leżącymi na biurku przedmiotami. — Ale nie jestem kapusiem.

— Jezu, Drodin — obruszyła się Corwi. — Jeśli chce pan rozgrzeszenia, niech pan pójdzie do spowiedzi.

On jednak mówił dalej.

— Chodzi o to… Jeśli to ma coś wspólnego ze sprawami, w które się angażowała, dojdziecie do wniosku, że byliśmy w to zamieszani. Może rzeczywiście mieliśmy z tym coś wspólnego, a ja nie chcę dać nikomu pretekstu do wysuwania przeciwko nam oskarżeń. Jasne? Jasne?

— Starczy już tego pieprzenia — warknęła Corwi. Rozejrzała się po pokoju. — Myśli pan, że jest sprytny, ale jak się panu zdaje, ile wykroczeń mam teraz przed oczyma? Na przykład, ten plan. Wydaje się wam, że jest starannie wyrysowany, ale nie trzeba by szczególnie patriotycznego prokuratora, żeby zinterpretować go w sposób, który zaprowadzi was za kratki. Co jeszcze? Mam sprawdzić te książki? Ile tytułów jest na indeksie? A może mam obejrzeć wasze akta? Na waszych ścianach jest napisane „Pogwałcenie besźańskiej suwerenności II stopnia”, literami jasnymi jak neon.

— Taki jak w klubowych dzielnicach Ul Qomy — dodałem. — Ulqomański neon. Podobają się panu, Drodin? Woli je pan od miejscowych?

— Doceniamy pańską pomoc, panie Drodin — dodała Lizbyet — ale nie oszukujmy się co do pańskich motywów.

— Nic nie rozumiecie — wymamrotał. — Muszę osłaniać towarzyszy. Dzieją się bardzo dziwne rzeczy.

— No dobra — podjęła Corwi. — Wszystko jedno. To jak wygląda prawda, Drodin? — Wyjęła fotografię Fulany i położyła ją przed nim na biurku. — Niech pan powie mojemu szefowi to, co zaczął pan mówić mnie.

— Tak, to ona — potwierdził. Oboje pochyliliśmy się nad blatem w idealnie zsynchronizowanym ruchu.

— Jak się nazywała? — zapytałem.

— Podała nam nazwisko Byela Mar. — Drodin wzruszył ramionami. — Tak powiedziała. Wiem, jak to brzmi, ale co więcej mogę wam powiedzieć?

To był oczywisty pseudonim, stanowiący jednocześnie zgrabną grę słów. Byela to besźańskie imię nadawane dzieciom obu płci. Nazwisko Mar czasem się spotyka. Niemniej jedno i drugie razem wymawia się podobnie do zwrotu byé lai mar — dosłownie „tylko przynęta”. To rybackie powiedzenie oznaczające coś niegodnego uwagi.

— Nie ma w tym nic dziwnego. Wielu naszych członków, wiele kontaktów używa pseudonimów — dodał.

— Noms de unification — zauważyłem. Nie wiem, czy mnie zrozumiał. — Niech nam pan opowie o Byeli.

Byela, Fulana, Marya, liczba jej imion rosła.

— Przyszła tu, bo ja wiem, ze trzy lata temu? Może trochę mniej. Od tego czasu jej nie widziałem. Z pewnością była cudzoziemką.

— Z Ul Qomy?

— Nie. Mówiła po illitańsku, ale nie płynnie. Po besźańsku, po illitańsku, albo, hm, w języku bazowym. Nigdy nie słyszałem, by używała innego języka. Nie chciała powiedzieć, skąd pochodzi. Sądząc po akcencie, była Amerykanką lub Angielką. Nie wiem, czym się zajmowała. Wśród… ludzi takich jak my nie wypada zadawać podobnych pytań.

— A więc przychodziła na zebrania? Była organizatorką? — Corwi zwróciła się w moją stronę. — Nie mam pojęcia, czym się zajmują te skurwysyny, szefie — oznajmiła, nie ściszając głosu. — Nie wiem, o co pytać.

Drodin przyglądał się jej z miną nie bardziej skwaszoną niż na początku.

— Jak już mówiłem, zjawiła się parę lat temu. Chciała skorzystać z naszej biblioteki. Mamy ulotki i stare książki o… no wiecie, o miastach. Mnóstwo rzeczy, których gdzie indziej się nie znajdzie.