Выбрать главу

— Nie wiem. Mamy książki na ten temat. Czasem się o tym wspomina. No wie pan, w Ul Qomie też znają historie o Orciny. Nie ograniczamy się do prowadzenia zapisków dotyczących naszej zasadniczej działalności. Interesujemy się historią, prowadzimy najróżniejsze… — urwał. — Po prostu uświadomiłem sobie, że to nie my ją interesujemy, tak?

Podobnie jak wszyscy dysydenci, unifikacjoniści byli maniakalnymi archiwistami. Bez względu na to, czy ktoś zgadzał się z ich wizją historii czy nie, czy była mu ona obojętna, czy też stała się jego obsesją, nikt nie mógłby zaprzeczyć, że wspierali ową wizję solidnymi badaniami i mnóstwem świadectw. W ich bibliotece można było znaleźć wszystkie źródła wspominające o zatarciu granic między miastami, choćby nawet przelotnie. Byela przybyła tu, szukając informacji nie o jakimś zjednoczonym pramieście, lecz o Orciny. Z pewnością poczuli się poirytowani, gdy sobie uświadomili, że jej dziwne pytania nie są pobocznymi kwestiami, ale samym sednem jej dociekań. Że nic jej nie obchodzi ich projekt.

— Chce pan powiedzieć, że marnowała wasz czas?

— Kurde, nie o to chodzi. Już mówiłem, że była niebezpieczna. Naprawdę niebezpieczna. Mogła ściągnąć na nas kłopoty. Zresztą sama powiedziała, że nie chce tu zostawać dłużej. Znowu wzruszył od niechcenia ramionami.

— Dlaczego była niebezpieczna? — Pochyliłem się ku niemu. — Drodin, czy ona przekraczała?

— Jezu, nie sądzę. Jeśli nawet, nic o tym nie wiedziałem. — Uniósł dłonie. — Kurwa, wie pan, jak uważnie nas obserwują? — Wskazał dłonią w stronę ulicy. — Wasi ludzie regularnie patrolują tę okolicę. Ulqomańskie gliny oczywiście nie mogą mieć nas na oku, ale pilnują naszych braci i sióstr. I, co ważniejsze, jest jeszcze… no wie pan. Przekroczeniówka.

Wszyscy umilkliśmy, czując się obserwowani.

— Widział pan jej ludzi?

— Pewnie, że nie. Za kogo mnie pan ma? Nikt ich nigdy nie widzi. Ale wiemy, że tam są. Obserwują nas. Wystarczy byle pretekst i będzie po nas. Wie pan… — Potrząsnął głową. Gdy znowu na mnie spojrzał, w jego oczach zapłonął gniew i być może również nienawiść. — Wie pan, ilu moich przyjaciół zabrano? Nigdy już ich więcej nie widziałem. Musimy być najostrożniejsi ze wszystkich.

To była prawda, choć pełna politycznej ironii. Ci, którzy najbardziej pragnęli przebicia granicy dzielącej Besźel od Ul Qomy, musieli jej najstaranniej przestrzegać. Gdybym ja albo któryś z moich znajomych zapomniał na chwilę o przeoczaniu — a komu to się nie zdarza, kto czasami nie zapomina o niewidzeniu? — nic nie powinno nam grozić, o ile nie będziemy się tym popisywać ani nie przejdzie nam to w nawyk. Gdybym popatrzył sekundę albo dwie na jakąś atrakcyjną ulqomankę, podziwiał przez chwilę panoramę obu miast albo okazał irytację hałasem zagranicznego pociągu, z pewnością nie zabrano by mnie z tego powodu.

Ten budynek obserwowali jednak nie tylko moi koledzy, lecz również Przekroczeniówka, w każdej chwili gotowa okazać swój godny starotestamentowego Boga gniew. Jej straszliwa obecność mogła się nagle objawić i spowodować zniknięcie unifikacjonisty nawet za proste cielesne przekroczenie, jak na przykład przestraszenie się nagłego strzału silnika ulqomańskiego samochodu. Jeśli Byela, czy Fulana, przekraczała, z pewnością by ją złapano. Znaczyło to, że Drodin bał się czegoś innego.

— Miała w sobie coś takiego. — Spojrzał na dwa widoczne za oknem miasta. — Prędzej czy później mogłaby ściągnąć nam na głowę Przekroczeniówkę albo zrobić coś równie głupiego.

— Chwileczkę — przerwała mu Corwi. — Mówił pan, że chciała was opuścić…

— Powiedziała, że wybiera się do Ul Qomy. Oficjalnie. — Przestałem pisać w notesie. Spojrzałem na Corwi, a ona na mnie. — Nigdy już jej więcej nie widziałem. Ktoś słyszał, że wyjechała i nie pozwalają jej wrócić. — Wzruszył ramionami. — Nie wiem, czy to prawda, a jeśli tak, nie mam pojęcia, dlaczego. To była tylko kwestia czasu. Wścibiała nos w niebezpieczne sprawy. Nie ufałem jej.

— Ale to jeszcze nie wszystko, prawda? — zapytałem. — Było coś więcej.

Spojrzał na mnie.

— Kurde, sam nie wiem. Bałem się jej. Zapowiadała kłopoty. Była za bardzo… Miała w sobie coś takiego. Kiedy ciągle gadała o tym, co ją pasjonowało, człowieka przechodziły ciarki. To budziło niepokój. — Znowu wyjrzał przez okno. Potrząsnął głową. — Przykro mi, że zginęła. Że ktoś ją zabił. Ale wcale mnie to nie dziwi.

* * *

Cała ta rozmowa śmierdziała insynuacjami i tajemnicą. Trudno było o niej zapomnieć, nawet jeśli ktoś się uważał za cynicznego i zobojętniałego. Gdy stamtąd wyszliśmy, zauważyłem, że Corwi przygląda się niszczejącym magazynom. Być może za długo zatrzymała wzrok na witrynie jednego ze sklepów, choć z pewnością wiedziała, że znajduje się on w Ul Qomie. Czuła się obserwowana. Oboje tak się czuliśmy, nie bez powodu, i byliśmy tym zaniepokojeni.

Gdy odjechaliśmy stamtąd, zaprosiłem ją na obiad do naszej małej Dzielnicy Ulqomańskiej. Przyznaję, że to była prowokacja, choć skierowana nie przeciwko Lizbyet, lecz przeciwko samemu wszechświatowi.

Dzielnica leży na południe od parku. Z uwagi na charakterystyczne kolory i pismo na sklepowych szyldach, a także kształt fasad budynków, odwiedzający Besźel turyści zawsze myślą, że mają przed sobą Ul Qomę, odwracają więc wzrok, pośpiesznie i ostentacyjnie — większość cudzoziemców nie potrafi bardziej się zbliżyć do prawdziwego przeoczania. Bardziej doświadczony obserwator zauważy jednak na przysadzistych budynkach ciasno upchane kiczowate ozdóbki przechodzące w autoparodię. Gdzieniegdzie można też spostrzec odcień zwany błękitem besźańskim, jeden z kolorów zakazanych w Ul Qomie. To cechy miejscowych budynków.

Tych kilka ulic o mieszanych nazwach, łączących illitańskie przymiotniki z besźańskim rzeczownikiem — YulSainStrász, LiligiStrász i tak dalej — tworzy centrum kulturalnego światka nielicznych ulqomańskich emigrantów mieszkających w Besźel. Przybyli tu z różnych powodów, uciekali przed politycznymi prześladowaniami, próbowali poprawić swój byt — starcy, którzy zadali sobie sporo trudu, by uzyskać pozwolenie na emigrację z powodów ekonomicznych, z pewnością gorzko teraz tego żałują — skłoniła ich do tego miłość albo zwykły kaprys. Większość z tych, którzy mają czterdzieści i mniej lat, to emigranci w drugim albo trzecim pokoleniu. W domu mówią po illitańsku, ale na ulicach po besźańsku bez śladu akcentu. W ich ubiorze można niekiedy zauważyć ulqomańskie wpływy. Miejscowi chuligani i gorszy element od czasu do czasu wybijają im szyby albo biją ich na ulicach.

Tu właśnie pełni nostalgii wygnańcy z Ul Qomy przychodzą po ciastka, gruszki smażone w cukrze albo kadzidło. Tutejsze zapachy tworzą chaotyczną mieszaninę. Instynkt podpowiada nam, by ich nie spostrzegać, potraktować jak powiewy zza granicy, impertynenckie niczym deszcz. „Deszcz i dym mieszkają w obu miastach jednocześnie”, jak mówi przysłowie. W Ul Qomie również je znają, ale zamiast dymu mają mgłę. Od czasu do czasu można usłyszeć to samo o innych zjawiskach atmosferycznych, a nawet o śmieciach, nieczystościach, a z ust co śmielszych obywateli również o wilkach albo gołębiach. Te zapachy są jednak w Besźel.

Od czasu do czasu jakiś młody ulqomanin, który nie zna części swego miasta przeplatającej się z Dzielnicą Ulqomańską, pyta o drogę besźanina ulqomańskiego pochodzenia, mylnie biorąc go za rodaka. Taki błąd szybko się wykrywa — nie może być nic bardziej alarmującego od ostentacyjnego przeoczania — a Przekroczeniówka zwykle okazuje pobłażliwość.