Выбрать главу

Państwo Geary mieli jednak przylecieć na lotnisko Besźel Halvic, o dziesiątej rano. Kazałem Corwi zawiadomić ich telefonicznie o śmierci córki. Zapewniłem, że sam ich zawiozę do kostnicy, by mogli zobaczyć ciało, ale powiedziałem, że może mi towarzyszyć, jeśli chce. Chciała.

Przybyliśmy na besźańskie lotnisko wcześniej, na wypadek gdyby samolot przyleciał przed terminem, i usiedliśmy napić się kiepskiej kawy w miejscowym odpowiedniku Starbucksa. Zapytałem ją, czy była kiedyś za granicą.

— Pewnie — odparła. — W Rumunii i w Bułgarii.

— A w Turcji?

— Nie. A ty?

— Byłem. W Londynie i w Moskwie też. W Paryżu tylko raz, dawno temu. W Berlinie tak samo. To był wtedy Berlin Zachodni, nim jeszcze się połączyły.

— W Berlinie? — powtórzyła.

Ruch na lotnisku nie był zbyt duży. Większość pasażerów wyglądała na wracających do domu besźan. Widziało się też garstkę turystów oraz handlowców z Europy Wschodniej. Trudno jest być turystą w Besźel albo Ul Qomie — w ilu miejscach na świecie urządza się egzaminy dla wszystkich, którzy pragną je odwiedzić? — lecz na odnowionym ulqomańskim lotnisku widuje się znacznie więcej ludzi. Nigdy tam nie byłem, ale widziałem je w telewizji. Leży około dwudziestu pięciu kilometrów na południowy zachód od Lestov, po drugiej stronie zatoki Bulkya, i przylatuje tam o wiele więcej pasażerów, mimo że Ul Qoma stawia gościom równie surowe wymagania jak my. Rozbudowano je przed kilkoma laty. Po paru miesiącach intensywnych prac przerodziło się z nieco mniejszego od naszego terminalu w znacznie od niego większe. Z lotu ptaka jego terminale wyglądały jak połączone ze sobą półksiężyce zbudowane z luster. Zaprojektował je Foster albo ktoś o podobnym stylu.

Grupkę cudzoziemskich ortodoksyjnych Żydów przywitali — sądząc po stroju — znacznie mniej pobożni miejscowi kuzyni. Gruby pracownik ochrony podrapał się po podbródku, zdejmując rękę z pistoletu. Wśród pasażerów można było wypatrzyć paru menedżerów w budzących szacunek garniturach, przedstawiciela naszych nowych, sypiących złotem przyjaciół, specjalizujących się w zaawansowanych technologiach korporacji, niekiedy nawet amerykańskich. Po drugiej stronie stali kierowcy z tabliczkami informującymi, że czekają na członków rad nadzorczych firm Sear & Core, Shadner i VerTech — tych, którzy nie przylecieli tu własnymi samolotami albo helikopterami lądującymi na prywatnych lądowiskach. Corwi zauważyła, że czytam napisy na tabliczkach.

— Kurwa, po co ktokolwiek miałby tu inwestować? — zdziwiła się. — Myślisz, że pamiętają, kiedy się na to zgodzili? Rząd z pewnością podaje im rohypnol na tych fetach.

— To typowy besźański defetyzm, posterunkowa. To właśnie jest przyczyna niepowodzeń naszego kraju. Posłowie Buric, Nyisemu i Syedr znakomicie wypełniają zadania, które im powierzyliśmy.

Buric i Nyisemu mieli sens, ale było zdumiewające, że Syedr zdołał się dostać na listę organizatorów targów handlowych. To była czysto polityczna nominacja. Czyniło to fakt, że udało się osiągnąć choć niewielkie sukcesy — o czym świadczyła obecność tych gości — jeszcze bardziej zdumiewającym.

— Jasne — mruknęła. — Mówiąc poważnie, przyjrzyj się tym facetom, gdy już przejdą na drugą stronę. Mogłabym przysiąc, że widzę w ich oczach panikę. Widziałeś samochody, którymi obwożą ich po mieście do różnych turystycznych atrakcji, przeplotów i tak dalej? „Zwiedzają miasto”. No pewnie. Biedne sukinsyny szukają drogi ucieczki.

Wskazałem na tablicę. Wylądował nasz samolot.

— Rozmawiałaś z promotorką Mahalii? — zapytałem. — Parę razy próbowałem się do niej dodzwonić, ale bez skutku, a nie chcą mi podać numeru jej komórki.

— Tylko przez krótką chwilę — odparła. — Udało mi się ją złapać w centrum badań znajdującym się na terenie ulqomańskich wykopalisk. Profesor Nancy to ważna figura, ma mnóstwo studentów. Tak czy inaczej, udało mi się potwierdzić, że Mahalia była jedną z nich, ale już od dłuższego czasu nikt jej nie widział i tak dalej, i tak dalej. Powiedziałam jej, że mamy powody, by sądzić kropka, kropka, kropka. Przesłałam jej zdjęcie. Była wstrząśnięta.

— Naprawdę?

— Ehe. Ciągle powtarzała, że Mahalia była świetną studentką i nie potrafi uwierzyć, że coś takiego mogło się stać. No wiesz. Powiedziałeś, że byłeś w Berlinie. To znaczy, że mówisz po niemiecku?

— Kiedyś mówiłem — odparłem. — Ein bisschen.

— A po co tam pojechałeś?

— Byłem młody. To była konferencja poświęcona pracy policji w podzielonych miastach. Urządzono na niej sesje dotyczące Budapesztu, Jerozolimy, Berlina, Besźel i Ul Qomy.

— O kurwa!

— Wiem, wiem. Też tak wtedy zareagowaliśmy. Totalnie nie zrozumieli, w czym rzecz.

— Podzielone miasta? Dziwię się, że akademia pozwoliła ci jechać.

— Wiem. Mało brakowało, by mój bilet umknął, uniesiony wiatrem patriotyzmu innych. Mój promotor powiedział, że to nie tylko brak zrozumienia naszego szczególnego statusu, lecz również zniewaga dla Besźel. Pewnie miał trochę racji. Ale chcieli mi zafundować wycieczkę zagraniczną, więc jak miałem odmówić? Musiałem go jakoś przekonać. Przynajmniej udało mi się po raz pierwszy w życiu spotkać kilkoro ulqoman. Najwyraźniej oni również zdołali stłumić oburzenie. Na jedną z nich natknąłem się w miejscowej dyskotece i podjęliśmy próbę złagodzenia międzynarodowych napięć w rytm 99 Luftballons, jeśli dobrze sobie przypominam.

Corwi prychnęła lekceważąco, ale pasażerowie zaczęli już przechodzić przez bramki i oboje zrobiliśmy poważne miny, z jakimi zamierzaliśmy przywitać Gearych.

Przedstawiciel urzędu imigracyjnego, który ich eskortował, zobaczył nas i skinął głową, kierując oboje w naszą stronę.

Z Ameryki przysłano nam zdjęcia Gearych, ale i tak bym ich poznał. Podobne miny oglądałem wyłącznie u pogrążonych w żałobie rodziców. Ich twarze wyglądały jak ulepione z gliny, pokrytej gruzłami zmęczenia i żalu. Szurali nogami, jakby byli piętnaście albo dwadzieścia lat starsi niż w rzeczywistości.

— Państwo Geary? — zapytałem.

— Och — odezwała się kobieta, wyciągając rękę. — Tak, pan jest… panem Corwi, prawda…

— Nie, proszę pani. Jestem inspektor Tyador Borlú z besźańskiej BNZ. — Uścisnąłem dłoń pani Geary, a potem jej męża. — A to jest posterunkowa Lizbyet Corwi. Bardzo mi przykro z powodu waszej straty. — Oboje zamrugali jak zwierzęta, pokiwali głowami i otworzyli usta, ale nic nie powiedzieli. Głupio wyglądali ze swoją żałobą. To było okrutne. — Czy mogę was odwieźć do hotelu?

— Dziękuję, ale nie, inspektorze — odparł pan Geary. Zerknąłem na Corwi, ale sprawiała wrażenie, że rozumie prawie wszystko. Nieźle sobie radziła z angielskim. — Chcielibyśmy… chcielibyśmy zrobić to, po co tu przylecieliśmy. — Pani Geary zaciskała dłonie na torebce. — Chcielibyśmy ją zobaczyć.

— Oczywiście. Proszę za mną.

Zaprowadziłem ich do samochodu.

— Czy spotkamy profesor Nancy? — zapytał pan Geary, gdy Corwi zasiadła za kierownicą. — I przyjaciół May?

— Nie, panie Geary — odparłem. — Obawiam się, że to nie będzie możliwe. Oni nie mieszkają w Besźel, tylko w Ul Qomie.

— Wiedziałeś o tym, John. Wiesz, jak wyglądają tu sprawy — rzekła jego żona.