Выбрать главу

— Tak, tak — powiedział do mnie, jakby to były moje słowa. — Tak, przepraszam, ja tylko… chciałem porozmawiać z jej przyjaciółmi.

— To da się zrobić — zapewniłem. — Spróbujemy połączyć się z nimi telefonicznie. I… — Pomyślałem o przejściach przez Halę Łącznikową. — Zawieziemy was do Ul Qomy. Jak już załatwimy wszystko tutaj.

Pani Geary zerknęła na męża, który gapił się na ulice i pojazdy wokół nas. Część estakad, do których się zbliżaliśmy, znajdowała się w Ul Qomie, ale byłem pewien, że nie powstrzyma się przed patrzeniem na nie. Nawet gdyby wiedział, że nie powinien tego robić, nic by go to nie obchodziło. A po drodze natkniemy się na nielegalny, stanowiący przekroczenie widok efekciarskiej Ulqomańskiej Strefy Szybkiej Gospodarki, pełnej dzieł sztuki publicznej, całkiem pozbawionych gustu, ale za to pokaźnych.

Oboje państwo Geary nosili odznaki gości w besźańskich kolorach, ale ponieważ otrzymali rzadko przyznawane pozwolenia wjazdu z przyczyn humanitarnych, nie przeszli szkolenia dla turystów i nie rozumieli miejscowych zasad dotyczących granic. Co gorsza, ich uwagę zaprzątała żałoba. Niebezpieczeństwo, że przekroczą, było wysokie. Musieliśmy ich chronić przed nieświadomym popełnieniem czynów, które w najlepszym razie skończyłyby się dla nich deportacją. Dopóki sprawa nie zostanie oficjalnie przekazana Przekroczeniówce, mieliśmy obowiązek opiekować się państwem Geary. Nie opuścimy ich ani na chwilę, chyba że będą spali.

Corwi nie patrzyła na mnie. Będziemy musieli zachować ostrożność. Gdyby państwo Geary byli zwyczajnymi turystami, musieliby odbyć przepisane szkolenie i zdać dość trudny egzamin, złożony z części teoretycznej i praktycznej, polegającej na odgrywaniu scenek. Dopiero potem mogliby otrzymać wizy. Poznaliby, przynajmniej w ogólnym zarysie, podstawowe rozróżniające cechy architektury, strojów, alfabetu i zachowania, zakazane kolory i gesty, obowiązkowe szczegóły. Niektórzy besźańscy instruktorzy uczyliby ich również o domniemanych różnicach w fizjonomii między obywatelami obu miast. Dowiedzieliby się też choć odrobinę o Przekroczeniówce, zresztą tubylcy wiedzą niewiele więcej. To by wystarczyło, by uniknąć oczywistych przekroczeń.

Nikt nie liczy na to, że po trwającym dwa tygodnie — czy ile tam właściwie trwał — kursie turyści przyswoją sobie głęboko zakorzenione instynkty pozwalające besźanom i ulqomanom przestrzegać granic, opanują choćby podstawy przeoczania. Nalegamy jednak, by zachowywali się tak, jakby im się to udało. Władze Besźel i Ul Qomy wymagają, by ściśle przestrzegali zasad, nie wchodzili w interakcje z sąsiednim miastem i w żaden sposób nie okazywali, że je widzą.

Choć kary za przekroczenie są surowe — od tego zależy istnienie obu miast — winę trzeba udowodnić w przekonujący sposób. Wszyscy podejrzewamy — choć już dawno nauczyliśmy się to przeoczać — że turyści w starym besźańskim getcie ukradkiem zauważają szklane frontony budynków przy ulqomańskim moście Yal Iran, sąsiadującym z gettem w dosłownej topologii. Jeśli patrzą na powiewające wstążkami balony puszczane podczas besźańskiego Święta Wiatrów, nie mogą — w przeciwieństwie do nas — nie zauważyć opływowych wieżowców ulqomańskiej dzielnicy pałacowej, które są tuż obok, ale znajdują się w sąsiednim państwie. Dopóki nie pokazują ich palcami i nie wydają okrzyków zachwytu — dlatego właśnie z rzadkimi wyjątkami nie wpuszcza się do nas cudzoziemców poniżej osiemnastego roku życia — wszyscy obecni mogą dopuszczać możliwość, że do przekroczenia nie doszło. Przygotowawcze szkolenie uczy właśnie takiej powściągliwości, nie rygorystycznego przeoczania wymaganego od miejscowych. Większość turystów ma wystarczająco wiele zdrowego rozsądku, by to zrozumieć. Wszyscy tubylcy, łącznie z Przekroczeniówką, są skłonni okazać im pobłażliwość, gdy tylko jest to możliwe.

Zauważyłem w samochodowym lusterku, że pan Geary patrzy na mijającą nas ciężarówkę. Sam ją przeoczyłem, ponieważ była w Ul Qomie.

Od czasu do czasu oboje szeptali coś do siebie. Mój angielski — albo mój słuch — nie był wystarczająco dobry, by ich zrozumieć. Przez większość czasu milczeli jednak, oddaleni od siebie, i wyglądali przez okna po obu stronach.

Shukmana nie było w laboratorium. Być może znał siebie i wiedział, jakie wrażenie wywarłby na pogrążonej w żałobie rodzinie. Sam nie chciałbym go spotkać w podobnych okolicznościach. Do magazynu zaprowadził nas Hamzinic. Rodzice ofiary jęknęli jednocześnie, ujrzawszy leżące pod prześcieradłem ciało. Hamzinic milczał z szacunkiem, czekając, aż będą gotowi, a gdy matka skinęła głową, odsłonił twarz Mahalii. Oboje rodzice znowu jęknęli. Gapili się na zabitą. Po chwili matka dotknęła jej twarzy.

— Och, tak, to ona — potwierdził pan Geary i rozpłakał się. — To ona. To moja córka — powtórzył, jakbyśmy prosili o oficjalną identyfikację zwłok, czego przecież nie zrobiliśmy. Po prostu chcieli ją zobaczyć. Skinąłem głową, jakby rzeczywiście nam pomogli, a potem spojrzałem na Hamzinica. Zakrył twarz i zajął się czymś innym, a my poprowadziliśmy rodziców Mahalii do wyjścia.

* * *

— Chcę przejść do Ul Qomy — oznajmił pan Geary. Byłem przyzwyczajony do tego, że cudzoziemcy wypowiadają ten czasownik z lekkim naciskiem. Nie byli przyzwyczajeni do używania go w takim kontekście. — Wiem, że zapewne trudno będzie to załatwić, ale chcę zobaczyć, gdzie Mahalia…

— Oczywiście — zgodziłem się.

— Oczywiście — powtórzyła Corwi. Znała trochę angielski i od czasu do czasu włączała się do konwersacji. Jedliśmy obiad z państwem Geary w hotelu Queen Czezille. Był w miarę komfortowy i besźańska policja od dawna korzystała z jego usług w podobnych sprawach. Personel miał doświadczenie w opiece nad niedoświadczonymi gośćmi, równającej się w praktyce potajemnemu trzymaniu ich w zamknięciu.

Dołączył do nas James Thacker, dwudziestoośmio-, może dwudziestodziewięcioletni pracownik ambasady amerykańskiej średniego stopnia. Od czasu do czasu mówił coś do Corwi, bezbłędnie posługując się besźańskim. Okna jadalni wychodziły na północny cypel wyspy Hustav. Po rzece, w obu miastach, pływały łodzie. Państwo Geary bez apetytu jedli rybę w pieprzu.

— Spodziewaliśmy się, że zapewne zechcecie odwiedzić miejsce, gdzie pracowała wasza córka — zacząłem. — Zwróciliśmy się do pana Thackera i jego odpowiedników w Ul Qomie z prośbą o załatwienie formalności, które pomogą wam przejść przez Halę Łącznikową. Myślę, że wystarczy dzień albo dwa.

W Ul Qomie oczywiście nie ma amerykańskiej ambasady, tylko kilku posępnych przedstawicieli konsularnych.

— I… mówił pan, że to teraz sprawa dla Przekroczeniówki? — zapytała pani Geary. — To oni będą prowadzili śledztwo, nie ulqomańska policja, mam rację? — Wpatrywała się we mnie z porażającym brakiem zaufania. — Kiedy będziemy mogli z nimi porozmawiać?

Zerknąłem na Thackera.

— To niemożliwe — odparłem. — Przekroczeniówka nie jest taka jak my.

— „My” to znaczy… policzai? — zapytała, nie spuszczając ze mnie wzroku.

Miałem na myśli „my wszyscy”.

— No cóż, między innymi — odparłem jednak. — To nie jest… instytucja, taka jak besźańska albo ulqomańska policja.

— Nie rozumiem…

— Inspektorze Borlú, z chęcią to wytłumaczę — odezwał się Thacker. Zawahał się jednak. Wolałby, żebym mówił dalej. Wszelkie wyjaśnienia, jakich udzieliłby przy mnie, musiałyby być umiarkowanie uprzejme. Gdyby był wśród samych Amerykanów, mógłby podkreślić, że nasze miasta są niedorzeczne i celowo sprawiają trudności, że jemu i jego współpracownikom jest bardzo przykro z powodu dodatkowych komplikacji wywołanych faktem, że zbrodnię popełniono w Besźel i tak dalej. Mógłby się uciec do insynuacji. To, że musieli się liczyć z niezależną siłą, jaką była Przekroczeniówka, było nieprzyjemne i krępujące.