Выбрать главу

— Przykro mi z powodu tego, co się wydarzyło, pani Geary. Pani mąż nie powinien był próbować oszukać Przekroczeniówki. Jestem… po waszej stronie.

Przyglądała mi się z uwagą.

— To niech pan nas puści — wyszeptała po chwili. — Mamy pieniądze. Możemy wrócić do miasta na piechotę. Mój mąż… jest bliski szaleństwa. Musi rozwiązać tę sprawę. Po prostu tu wróci. Dotrzemy tu przez Węgry albo może Turcję czy Armenię. No wie pan, są sposoby… Musimy się dowiedzieć, kto to zrobił.

— Pani Geary, Przekroczeniówka obserwuje nas nawet w tej chwili. Naprawdę. — Powoli uniosłem rozpostarte dłonie i poruszyłem palcami w powietrzu. — Nie przeszlibyście nawet dziesięciu metrów. Jak pani sądzi, co możecie osiągnąć? Nie znacie besźańskiego ani illitańskiego. Proszę… Pani Geary, pozwólcie, bym wykonał dla was swoją robotę.

* * *

Pan Geary nie odzyskał jeszcze przytomności, gdy nieśliśmy go do samolotu. Jego żona patrzyła na mnie z wyrzutem i nadzieją. Spróbowałem powiedzieć jej po raz kolejny, że nie mogę nic na to wszystko poradzić i pan Geary sam jest sobie winien.

Pasażerów było niewielu. Zastanawiałem się, gdzie się ukrywa Przekroczeniówka. Nasza misja kończyła się z chwilą zamknięcia drzwi samolotu. Pani Geary podłożyła mężowi poduszkę pod głowę. W drzwiach samolotu pokazałem odznakę jednemu ze stewardów.

— Traktujcie ich dobrze.

— Deportowanych?

— Tak. Mówię poważnie. — Uniósł brwi, ale skinął głową. Podszedłem do foteli obojga Amerykanów. Pani Geary spojrzała na mnie. Przykucnąłem obok niej. — Pani Geary, niech pani przekaże mężowi moje przeprosiny. Nie powinien był tego zrobić, ale rozumiem jego motywy. — Zawahałem się. — Wie pani gdyby lepiej znał Besźel, zapewne udałoby mu się nie wpaść na teren Ul Qomy i Przekroczeniówka by go nie zatrzymała. — Gapiła się tylko na mnie. — Pomogę pani — powiedziałem i włożyłem jej torbę na górę. — Oczywiście jeśli się dowiemy, co się dzieje, jeśli znajdziemy jakiekolwiek ślady, zdobędziemy jakieś informacje, zawiadomię was.

Nadal nic nie mówiła. Poruszała tylko ustami, nie mogąc zdecydować, czy mnie błagać, czy raczej o coś oskarżyć. Pożegnałem ją płytkim, staromodnym ukłonem i opuściłem samolot.

Wróciłem do budynku lotniska, wyjąłem kartkę zabraną z bocznej kieszeni torebki pani Geary i przyjrzałem się jej. Nazwa organizacji, Prawdziwi Obywatele, dane znalezione w Internecie. Córka z pewnością powiedziała panu Geary, że jej nienawidzili. Tam właśnie zamierzał się udać ze swymi nielegalnymi poszukiwaniami. Pod zapisany na kartce adres.

Rozdział dziewiąty

— O co w tym wszystkim chodzi, szefie? — poskarżyła się Corwi, raczej z obowiązku niż z przekonania. — Czy nie mają zaraz przywołać Przekroczeniówki?

— Ehe. Ale muszę przyznać, że się nie śpieszą. Powinni już to zrobić. Nie wiem, co ich powstrzymuje.

— No to po co ten kurewski pośpiech, szefie? Już niedługo w pościg za zabójcą Mahalii ruszy Przekroczeniówka. — Spojrzałem na nią znad kierownicy. — Cholera, nie chcesz oddać sprawy, prawda? — zapytała.

— Och, chcę.

— W takim razie…?

— Uważam, że powinienem wykorzystać tę niespodziewaną szansę i wyjaśnić kilka kwestii.

Przestała się na mnie gapić dopiero, gdy dotarliśmy do siedziby Prawdziwych Obywateli. Zadzwoniłem do biura i kazałem komuś sprawdzić adres zapisany na kartce. Był prawidłowy. Spróbowałem skontaktować się z Shenvoiem, naszym tajnym agentem, ale nie mogłem go odnaleźć, oparłem się więc na tym, co wiedziałem, i co mogłem szybko przeczytać na temat Prawdziwych Obywateli. Corwi przystanęła obok. Zauważyłem, że dotyka rękojeści broni.

Dom miał wzmocnione drzwi i zakratowane okna, ale był kiedyś budynkiem mieszkalnym, podobnym do innych stojących przy ulicy. Zastanawiałem się, czy próbowano go zamknąć pod zarzutem wykorzystania niezgodnego z przeznaczeniem. Ulica robiła wrażenie niemal przeplotowej, ponieważ segmenty mieszały się na niej chaotycznie z wolno stojącymi budynkami, w rzeczywistości jednak była jednolicie besźańska. Różnorodność stylu była tylko architektonicznym dziwactwem, choć już za rogiem zaczynał się gęsty przeplot.

Słyszałem, jak liberałowie sugerowali, że to coś więcej niż ironia, że bliskość Ul Qomy stwarzała Prawdziwym Obywatelom szansę zastraszania nieprzyjaciela. Bez względu na to, jak intensywnie przebywający w fizycznej bliskości ulqomanie starali się ich przeoczać, na pewnym poziomie musieli zauważać paramilitarne mundury i plakietki z napisem „Besźel Najpierw”. Można by nawet twierdzić, że to przekroczenie, choć rzecz jasna nie było to do końca prawdą.

Kręcili się przed wejściem, palili, pili i śmiali się głośno. Próbowali ogłosić się właścicielami ulicy tak jawnie, że równie dobrze mogliby obsikiwać latarnie. Grupa składała się z samych mężczyzn, z tylko jednym wyjątkiem. Wszyscy gapili się na nas. Wymienili kilka słów i większość z nich schowała się w budynku. Pod drzwiami została garstka. Byli ubrani w skórę albo drelichy, a jeden, pomimo zimna, w obcisłą koszulkę podkreślającą wydatne mięśnie. I gapili się na nas. Kulturysta, kilku facetów ostrzyżonych na jeża i jeden z antyczną fryzurą besźańskiego arystokraty, nadającą mu widok wymuskanej barweny. Ten ostatni wspierał się na kiju bejsbolowym. W Besźel nie uprawia się tego sportu, ale było to wystarczająco wiarygodne usprawiedliwienie, by nie można go było aresztować za nielegalne posiadanie broni. Jeden z pozostałych mruknął coś do ufryzowanego, a potem powiedział kilka słów przez komórkę i wyłączył ją pośpiesznie. Na ulicy było niewielu przechodniów. Rzecz jasna wszyscy byli besźanami, mogli więc gapić się na nas i na zbirów z PO, choć większość pośpiesznie odwracała wzrok.

— Jesteś na to gotowa? — zapytałem.

— Pierdol się, szefie — mruknęła Corwi. Facet z bejsbolem machnął nim od niechcenia.

W odległości kilku metrów od komitetu powitalnego włączyłem nadajnik i powiedziałem głośnio:

— Jestem w siedzibie Prawdziwych Obywateli, na GyedarStrász czterysta jedenaście, tak jak planowałem. Odezwę się za godzinę. Alarm kodowy. Bądźcie gotowi przysłać wsparcie.

Wyłączyłem pośpiesznie radio, nim operator miał szansę odpowiedzieć na głos coś w rodzaju: „O czym ty gadasz, Borlú?”.

— Mogę w czymś panu pomóc? — zapytał mięśniak. Jeden z jego koleżków obejrzał Corwi od stóp do głów i cmoknął, wydając z siebie dźwięk przypominający ćwierkanie ptaka.

— Tak, chcieliśmy wam zadać kilka pytań.

— Nie sądzę.

Ufryzowany się uśmiechał, ale to mięśniak mówił.

— Wie pan, naprawdę byśmy chcieli.

— Nic z tego. — Mężczyzna, który rozmawiał przez komórkę, ostrzyżony na jeża blondyn, odepchnął na bok potężnie zbudowanego znajomka. — Ma pan nakaz rewizji? Nie? To nie wejdzie pan do środka.

Odsunąłem się nieco.

— Jeśli nie macie nic do ukrycia, dlaczego nie chcecie nas wpuścić? — zainteresowała się Corwi. — Chcieliśmy zadać kilka pytań…