Выбрать главу

Tylko w tym miejscu wolno nam było patrzeć na leżące za zwykłą, fizyczną granicą terytorium naszego sąsiada. Daleko za bezpaństwową przestrzenią i zwróconym w drugą stronę ulqomańskim posterunkiem granicznym stała grupka funkcjonariuszy militsyi otaczających radiowóz o światłach migających równie pompatycznie jak nasze, ale w innych kolorach. Jego mechanizm był też bardziej nowoczesny — prawdziwy migacz, nie ruchoma zasłona, jak w naszych kogutach. Ulqomańskie mają kolor czerwony i ciemnoniebieski, ciemniejszy od naszego kobaltowego, a samochody to ciemnoszare, opływowe renówki. Pamiętam czasy, gdy militsya jeździła małymi, brzydkimi yadaji miejscowej produkcji, bardziej pudełkowatymi od naszych radiowozów.

Strażnik odwrócił się i zerknął na nich.

— Spodziewają się nas — wyjaśniłem.

Stali zbyt daleko, bym mógł zobaczyć szczegóły, ale nie ulegało wątpliwości, że na kogoś czekają. Strażnik rzecz jasna się nie śpieszył — może i jesteś z policzai, ale nie licz na specjalne traktowanie, strzeżemy naszych granic — lecz w końcu zabrakło mu pretekstów do dalszego zwlekania. Zasalutował z lekką ironią i przepuścił nas skinieniem dłoni. Szlaban uniósł się przed nami. Opony naszego samochodu wydawały na około stu metrach drogi przez ziemię niczyją dźwięk nieco inny niż na besźańskiej nawierzchni. Potem minęliśmy drugi szlaban i znaleźliśmy się za granicą. Umundurowani milicjanci podeszli do nas.

Zgrzytnęły przekładnie. Czekający na nas samochód ruszył nagle, objechał ciasnym kręgiem funkcjonariuszy i włączył na moment syrenę. Jakiś mężczyzna wysiadł z niego i włożył służbową czapkę. Był nieco młodszy ode mnie, krępy i muskularny. Poruszał się ze znaczną pewnością siebie. Miał na sobie szary mundur militsyi z epoletami. Próbowałem sobie przypomnieć, co to za stopień. Pogranicznicy zatrzymali się z wyraźnym zaskoczeniem, gdy wyciągnął rękę.

— Nie potrzeba — zawołał i odesłał ich skinieniem dłoni. — Wszystko załatwione. Inspektor Borlú? — zapytał po illitańsku. Dyegesztan i ja wygramoliliśmy się z samochodu. — Inspektor Tyador Borlú z besźańskiej Brygady Najpoważniejszych Zbrodni, zgadza się? — zapytał, ignorując posterunkowego. Uścisnął mocno moją dłoń i wskazał na samochód, w którym czekał ich kierowca. — Proszę. Jestem starszy detektyw Qussim Dhatt. Odebrał pan moją wiadomość, inspektorze? Witam w Ul Qomie.

* * *

W ciągu stuleci Hala Łącznikowa rozrosła się znacznie. Jej mieszaną architekturę określała Komisja Nadzoru w swych rozmaitych historycznych wcieleniach. Gmach w obu miastach zajmował znaczną przestrzeń. Jego wnętrze było skomplikowane. Korytarze nieraz zaczynały się jako niemal jednolicie besźańskie lub ulqomańskie, a potem stopniowo przechodziły w przeplot, w którym pokoje mogły się znajdować w jednym albo w drugim mieście. Wśród owych niezwykłych pokojów i miejsc były też takie, które znajdowały się w obu miastach jednocześnie albo w żadnym z nich. W tych ostatnich władzę sprawowała wyłącznie Komisja Nadzoru i związane z nią instytucje. Oznakowane plany gmachu wyglądały ładnie, ale tworzyły straszliwy labirynt kolorów.

Na parterze wszystko jednak wyglądało prościej. Szeroka droga docierała do drutów kolczastych i pierwszych szlabanów, pod którymi besźańska straż graniczna zatrzymywała przybyłych w oddzielnych kolejkach dla pieszych, wózków ręcznych i zaprzęgowych, przysadzistych besźańskich samochodów osobowych oraz furgonetek i ciężarówek. Wszystkie je dzielono dodatkowo na rządki według rodzajów przepustek, poruszające się z różnymi prędkościami, ponieważ szlabany podnosiły się i opadały bez śladu regularności. W miejscu, gdzie Hala Łącznikowa przechodzi w Besźel, w zasięgu wzroku od posterunków, znajduje się stare, nieoficjalne targowisko. Nielegalni, ale tolerowani handlarze uliczni krążą wśród czekających pojazdów, oferując pieczone orzechy i papierowe zabawki.

Za besźańskimi posterunkami, w centralnej części Hali Łącznikowej, znajduje się ziemia niczyja. Na jezdni nie ma tu żadnych pasów. To nie jest ani besźańska, ani ulqomańska ulica, jakich więc znaków należałoby użyć? Na przeciwległym końcu hali umieszczono drugi szereg posterunków. Przybysze z Besźel nie mogli nie zauważyć, że są lepiej utrzymane od naszych. Uzbrojeni ulqomańscy strażnicy gapili się przeważnie w drugą stronę, na sprawnie zorganizowane kolejki ludzi zmierzających do Besźel. Ulqomańska straż graniczna nie jest odrębną służbą rządową, jak u nas, lecz stanowi część militsyi, odpowiednika naszej policzai.

Kwadrant przejazdowy Hali Łącznikowej jest większy od Koloseum, ale niezbyt skomplikowany. To tylko rozległy obszar pustki, otoczony antycznymi murami. Z besźańskiej strony można zobaczyć kolejki oczekujących na przejście, skąpanych w świetle dnia sączącym się z Ul Qomy. Widać stamtąd głowy ulqomańskich gości albo wracających do domu besźan. Po drugiej stronie sali, za pustym obszarem między posterunkami, ustawiono ulqomańskie zapory z drutu kolczastego. Przez ogromną, odległą o kilkaset metrów ścianę można ujrzeć architekturę sąsiedniego miasta. Ludzie wytężają wzrok, by tego dokonać.

Po drodze poprosiłem kierowcę, by pojechał do besźańskiego wejścia okrężną drogą, prowadzącą przez KarnStrász. Zrobił to, choć uniósł lekko brwi ze zdziwienia. W Besźel KarnStrász jest niczym się niewyróżniającą handlową ulicą w Starym Mieście, ale to przeplot z lekką przewagą Ul Qomy. Większość budynków znajduje się w sąsiednim mieście, a w Ul Qomie miejscowtór ulicy to historyczna, sławna aleja Ul Maidin, prowadząca do Hali Łącznikowej. Jakby przypadkiem przejechaliśmy pod wyjściem z hali wprost do Ul Qomy.

Przeoczyłem je, gdy jechaliśmy KarnStrász, przynajmniej z pozoru, ale oczywiście grostopicznie blisko nas znajdowały się kolejki czekających na przejście ulqoman oraz noszący odznaki gości besźanie. Choć opuszczali halę w miejscu, w którym fizycznie mogli się znajdować zaledwie godzinę temu, gapili się ze zdumieniem na ulqomańską architekturę. Gdyby zauważyli ją przedtem, byłoby to przekroczenie.

Nieopodal ulqomańskiego wejścia wzniesiono Świątynię Nieuniknionego Światła. Wiele razy widziałem jej zdjęcia i choć praworządnie ją przeoczyłem, gdy przejeżdżaliśmy obok, jej zdobne blanki zarejestrowały się w mojej świadomości i mało brakowało, bym powiedział Dyegesztanowi, że cieszę się, iż będę ją mógł wkrótce zobaczyć. Teraz, gdy wyjechaliśmy z Hali Łącznikowej, otoczyło mnie światło. Zagraniczne światło. Rozejrzałem się wokół, siedząc z tyłu radiowozu, i zatrzymałem wzrok na świątyni. Zdumiała mnie myśl, że wreszcie znalazłem się w tym samym mieście co ona.

— Pierwszy raz w Ul Qomie? — zapytał Dhatt.

— Nie, ale dawno tu nie byłem.

* * *

Minęły lata, odkąd ostatnio zdawałem testy, moja przepustka dawno już była nieważna, zresztą wklejono ją do starego paszportu. Tym razem przeszedłem tylko przyśpieszoną, dwudniową orientację — wyłącznie ja i ulqomańscy instruktorzy z ich ambasady w Besźel. Intensywny kurs illitańskiego, zapoznanie się z materiałami dotyczącymi ulqomańskiej historii i geografii, podstawy tamtejszego prawa. Kurs — podobnie jak jego besźański odpowiednik po drugiej stronie — miał przede wszystkim pomóc obywatelom Besźel w uporaniu się z potencjalnie stresującym faktem, że nagle znaleźli się w Ul Qomie i muszą przeoczać znajome okolice, w których spędzili całe życie, a za to zauważać budynki, których dotąd nie wolno im było dostrzegać.

— Komputery umożliwiły wielki postęp w pedagogice aklimatyzacyjnej — oznajmiła jedna z nauczycielek, młoda kobieta, nieustannie chwaląca mój illitański. — Dysponujemy obecnie znacznie lepszymi sposobami radzenia sobie z takimi problemami. Współpracujemy z neurofizjologami i tak dalej.