Выбрать главу

— Skurwysyny. A więc nie masz mi nic do powiedzenia?

— Zawiadomię cię.

Zerknąłem na listę haseł, które uzgodniliśmy: „Brak mi besźańskich klusek = Mam kłopoty”, „Pracuję nad pewną teorią = Wiem, kto jest winny”. Żadne z nich nie pasowało.

— Czuję się kurewsko głupio — wyznała Corwi, gdy pracowaliśmy nad tymi hasłami.

— Zgadzam się — potwierdziłem. — Ja też. Ale nigdy nic nie wiadomo.

Nie mogliśmy ślepo uwierzyć, że nasze rozmowy nie będą podsłuchiwane przez tajemnicze czynniki, które przechytrzyły nas w Besźel. Czy bardziej głupio i dziecinnie byłoby założyć istnienie spisku, czy jego nieistnienie?

— Pogoda jest tu taka sama jak w domu — powiedziałem wreszcie. Roześmiała się. Uzgodniliśmy, że ten banalny dowcip oznacza: „Nie wydarzyło się nic istotnego”.

— I co teraz? — zapytała.

— Pojedziemy do Bol Ye’an.

— Natychmiast?

— Niestety nie. Chciałem to zrobić jeszcze dzisiaj, ale nie zdążyli tego zorganizować, a teraz jest już za późno.

Wziąłem prysznic, zjadłem posiłek, a potem pokręciłem się trochę po bezbarwnym pokoiku, zastanawiając się, czy potrafię rozpoznać urządzenie podsłuchowe, nawet jeśli je zobaczę. Po chwili postanowiłem zadzwonić pod numer, który podał mi Dhatt. Udało mi się dopiero za trzecim razem.

— Hej, Tyador — odezwał się. — Próbowałeś się do mnie dodzwonić? Przepraszam, byłem okropnie zajęty. Musiałem nadgonić parę spraw. W czym mogę ci pomóc?

— Chciałem się dowiedzieć, co z tymi wykopaliskami…

— O cholera. Prawda. Posłuchaj, Tyador, dziś wieczorem nie damy rady.

— Czy nie powiedziałeś im, żeby się nas spodziewali?

— Powiedziałem, że mogą się nas spodziewać. Posłuchaj, na pewno się ucieszą, że mogą iść do domu, a jutro wybierzemy się tam z samego rana.

— A co słychać w sprawie tej Rodriguez?

— Nadal nie jestem przekonany, czy naprawdę… nie, tego nie wolno mi powiedzieć, prawda? Nie minęło zbyt wiele czasu. Ale przyznaję, że jeśli jutro nadal się nie zjawi, nie będzie odbierała telefonów ani odpowiadała na e-maile, sprawa zacznie wyglądać poważniej. Przekażemy sprawę Wydziałowi Osób Zaginionych.

— I…?

— I posłuchaj. Dzisiaj nie dam rady do ciebie wpaść. Czy możesz… Masz coś do roboty, prawda? Przepraszam. Przekażę ci przez kuriera mnóstwo materiałów, kopie naszych notatek, te informacje o Bol Ye’an i uniwersyteckich kampusach, o które prosiłeś, i tak dalej. Masz komputer? Możesz się podłączyć do sieci?

— Ehe.

Miałem służbowego laptopa, a hotel oferował połączenie eternetowe za dziesięć dinarów na dobę.

— W takim razie w porządku. Jestem też pewien, że w hotelu można zamówić filmy, więc nie będziesz się czuł samotny — dodał ze śmiechem.

* * *

Zacząłem czytać Między miastem a miastem, ale po pewnym czasie poczułem się znudzony. Połączenie historycznej i źródłowej pedanterii z tendencyjnym wnioskowaniem było nużące. Potem włączyłem telewizor. W ulqomańskiej telewizji najwyraźniej nadawano więcej filmów niż u nas, podobnie jak teleturniejów, które w dodatku były bardziej hałaśliwe. Na wielu kanałach znajdowałem też jednak wiadomości, w których wyliczano sukcesy prezydenta Ul Maka i jego pakietu Nowych Reform: wizyty w Chinach i w Turcji, handlowe umowy z państwami europejskimi, pochwały MFW i niezadowolenie Waszyngtonu. Ulqomanie mieli obsesję na punkcie ekonomii. Trudno było jednak mieć do nich o to pretensje.

— Czemu by nie, Corwi?

Wyjąłem plan, upewniłem się, że mam w kieszeni wszystkie dokumenty, legitymację policzai, paszport i wizę, wpiąłem w klapę odznakę gościa i wyszedłem na zewnątrz.

Tym razem ujrzałem neony. Ze wszystkich stron otaczały mnie ich zwoje i sploty, przyćmiewające blade światła mojej odległej ojczyzny. Słyszałem też ożywione dźwięki illitańskiego. Nocą to miasto było ruchliwsze niż Besźel. Teraz przekonałem się o tym na własne oczy, gdyż wreszcie mogłem przyjrzeć się krążącym w mroku sylwetkom, do tej pory będącym dla mnie niewidzialnymi cieniami. Wolno mi było zobaczyć bezdomnych, którzy spali w bocznych zaułkach. W Besźel musieliśmy traktować ulqomańskich kloszardów jak wtargi, które trzeba było omijać.

Minąłem Most Wahida, mając tory kolejowe po lewej. Przyjrzałem się rzece, która tutaj nosiła nazwę Shach-Ein. Czy woda przeplatała się sama ze sobą? Gdybym był w Besźel, jak ci niedostrzegalni przechodnie, widziałbym teraz rzekę Colinin. Z Hiltona do Bol Ye’an było dość daleko, godzina drogi ulicą Ban Yi. Zdawałem sobie sprawę, że mijam świetnie mi znane przeplotowe, besźańskie ulice, z reguły o charakterze zupełnie odmiennym niż ich ulqomańskie miejscowtóry. Przeoczałem je, ale wiedziałem, że zaułki odchodzące od ulqomańskiej ulicy Modrass znajdują się wyłącznie w Besźel, a zakradający się do nich ukradkiem mężczyźni to klienci najtańszych besźańskich prostytutek. Same dziwki — gdybym ich nie przeoczył — wyglądałyby jak widma w minispódniczkach, ledwie dostrzegalne w besźańskim mroku. Gdzie były ulqomańskie burdele? Z jakimi okolicami w Besźel sąsiadowały? Kiedyś, na początku pracy w policji, pracowałem przy ochronie festiwalu muzycznego w przeplotowym parku. Bardzo wielu widzów było naćpanych i masowo uprawiało seks publicznie. Ja i mój partner nie mogliśmy powstrzymać wesołości, gdy ulqomańscy przechodnie, których staraliśmy się nie zauważać — musieli w swej wersji parku ostrożnie przechodzić nad pieprzącymi się parami, skrzętnie je przy tym przeoczając.

Zastanawiałem się, czy nie pojechać metrem. Nigdy tego nie robiłem — w Besźel nic takiego nie mamy — ale spacer był bardzo przyjemny. Słuchałem ulicznych rozmów, by wprawiać się w illitańskim. Widziałem, jak grupki tubylców przeoczają mnie z uwagi na strój i postawę ciała, a potem z opóźnieniem zauważają odznakę gościa i dostrzegają mnie. Pod salonami gier automatycznych, z których dobiegały głośne dźwięki, zbierali się młodzi ulqomanie. Widziałem zapory balonowe, małe, pionowo ustawione sterowce uwięzione w labiryncie stalowych lin. Kiedyś chroniły miasto przed atakiem z powietrza, ale od wielu dziesięcioleci były już tylko kiczowatym wyrazem architektonicznej nostalgii. W dzisiejszych czasach wieszano na nich reklamy.

Rozległa się syrena, którą pośpiesznie przeoczyłem. Po chwili minął mnie radiowóz besźańskiej policzai. Skupiłem uwagę na tubylcach, którzy szybko i bez żadnego wyrazu na twarzy schodzili mu z drogi. To był najgorszy rodzaj wtargu. Zaznaczyłem na planie Bol Ye’an. Zastanawiałem się, czy przed wyjazdem do Ul Qomy nie wybrać się do jego miejscowtóra, okolicy Besźel położonej w fizycznej bliskości, by dostrzec kącikiem oka przeoczone wykopaliska, ale nie chciałem podejmować takiego ryzyka. Nie wybrałem się nawet na ich pobrzeże, gdzie ruiny i park w paru miejscach przechodzą w Besźel. Ludzie u nas mówili, że nie ma tam nic ciekawego, podobnie jak w większości historycznych miejsc, ponieważ naprawdę interesujące zabytki niemal bez wyjątku znajdują się na ulqomańskiej ziemi.

Minąłem stary gmach, ulqomański, ale w europejskim stylu, i — ponieważ starannie zaplanowałem trasę — spojrzałem w dół zbocza wzdłuż ulicy Tyan Ulma. Usłyszałem w oddali — nim sobie uświadomiłem, że muszę go przeoczyć — dzwonek odległego o niespełna kilometr tramwaju, przejeżdżającego przez ulicę za granicą, w mieście, gdzie się urodziłem, a potem zobaczyłem wypełniający równinę u końca ulicy półksiężyc parku i ruiny Bol Ye’an.

Park był otoczony płotem, ale z góry mogłem zobaczyć znajdujący się po drugiej stronie teren. Porastały go drzewa i kwiaty, niektóre części były dzikie, inne wypielęgnowane. Na północnym końcu znajdowały się przypominające na pierwszy rzut oka pustkowie ruiny. Wśród krzaków gdzieniegdzie widziało się kamienie zniszczonych świątyń, pokryte płótnem łączącym ze sobą wielkie namioty oraz budynki z prefabrykatów. W niektórych paliły się jeszcze światła. Na ziemi widziałem ślady prac, ale większość wykopów kryła się pod mocnymi namiotami. Na zwiędłą, zimową trawę padał blask latarń. Niektóre jednak były zepsute i nie rzucały nic oprócz cienia. Widziałem chodzące wokół postacie strażników strzegących zapomnianych, a potem odkopanych wspomnień.