Выбрать главу

W niektórych miejscach park i same wykopaliska przechodziły bezpośrednio w gruzy i chaszcze, w większości leżące w Ul Qomie, choć nie zawsze. Mogłoby się zdawać, że napierają one na ruiny, na samą historię. Wykopaliskom Bol Ye’an został może z rok, nim wymogi wzrostu miasta je zdławią. Pieniądze przebiją się przez granicę z płyt wiórowych i blachy falistej, a potem, przy akompaniamencie oficjalnych wyrazów żalu nad tą smutną koniecznością, w Ul Qomie powstanie kolejny kwartał biurowców — przeszyty wstawkami Besźel.

Znalazłem na planie drogę biegnącą z Bel Ye’an do biur Uniwersytetu Ulqomańskiego i zajmowanych przez Katedrę Archeologii Uniwersytetu Księcia Walii.

— Hej — usłyszałem nagle czyjś głos. To był funkcjonariusz militsyi trzymający dłoń na rękojeści broni. Drugi przystanął krok za nim.

— Co pan tu robi?

— Interesuję się archeologią.

— Bez jaj. Kim pan jest?

Poruszył palcami, domagając się dokumentów. Kilku przeoczających nas besźańskich pieszych przeszło na drugą stronę ulicy, zapewne nieświadomie. Niewiele rzeczy budzi większy niepokój niż zagraniczne kłopoty tuż obok nas. Było już późno, ale w pobliżu znajdowała się też garstka ulqoman, którzy nawet nie udawali, że nas nie słuchają. Niektórzy nawet się zatrzymali, żeby się przyjrzeć.

— Jestem…

Podałem im dokumenty.

— Tye Adder Borlo.

— Mniej więcej.

— Z policji?

Funkcjonariusze i gapie spojrzeli na mnie ze zdumieniem.

— Wasza militsya zaprosiła mnie jako konsultanta pomagającego w międzynarodowym śledztwie. Sugeruję, by skontaktował się pan ze starszym detektywem Dhattem z Wydziału Morderstw.

— O kurwa.

Oddalili się, by naradzić się poza zasięgiem mojego słuchu. Jeden z nich wysłał jakiś komunikat przez radio. Było za ciemno, bym mógł zrobić zdjęcia Bol Ye’an swą tanią komórką. Nozdrza wypełnił mi intensywny zapach jakiejś sprzedawanej na ulicy potrawy. Najwyraźniej to właśnie była najbardziej typowa woń Ul Qomy.

— Wszystko w porządku, inspektorze Borlú — oznajmił jeden z nich i oddał mi dokumenty.

— Przepraszamy — dodał drugi.

— Nie ma sprawy. — Czekali na więcej z poirytowanymi minami. — I tak już wracam do hotelu.

— Odprowadzimy pana, inspektorze — oznajmili i nie dali się przekonać do zmiany zdania.

Dhatt przyjechał po mnie rano i nie powiedział nic poza zdawkowymi uprzejmościami, gdy zastał mnie w jadalni, pijącego „tradycyjną ulqomańską herbatę” ze słodką śmietanką i jakąś nieprzyjemną przyprawą. Dopiero kiedy wsiedliśmy do samochodu i ruszył jeszcze szybciej i gwałtowniej niż jego kierowca wczoraj, usłyszałem od niego:

— Lepiej by było, gdybyś tam wczoraj nie chodził.

* * *

Większość wykładowców i studentów Uniwersytetu Księcia Walii, uczestniczących w ulqomańskim programie archeologicznym, przebywała w Bol Ye’an. Dotarłem tam po raz drugi w ciągu niespełna dwunastu godzin.

— Nie umówili nas na spotkanie — wyjaśnił Dhatt. — Rozmawiałem z profesorem Rochambeaux, kierownikiem projektu, i on się nas spodziewa, ale resztę będziemy musieli jakoś łapać.

W nocy, gdy byłem daleko, mogłem zajrzeć na teren parku, ale z bliska płot zasłaniał widok. Z zewnątrz strzegła go militsya, a od środka ochroniarze. Odznaka Dhatta pozwoliła nam bezzwłocznie wejść na teren małego kompleksu złożonego z prowizorycznych budynków. Miałem listę wykładowców i studentów. Najpierw poszliśmy do gabinetu Bernarda Rochambeaux. Profesor był żylastym mężczyzną około piętnastu lat starszym ode mnie. Mówił po illitańsku z silnym quebeckim akcentem.

— Wszyscy jesteśmy zdruzgotani — oznajmił nam. — Rozumiecie, panowie, nie znałem tej dziewczyny osobiście. Znam tylko opinie o niej. I czasami widywałem ją w klubie. — Jego gabinet mieścił się w przenośnym baraku, na prowizorycznych półkach stały książki i teczki z papierami, a na ścianie wisiały zdjęcia profesora zrobione na różnych wykopaliskach. Z zewnątrz dobiegały głosy przechodzących obok młodych ludzi. — Oczywiście udzielimy wam wszelkiej możliwej pomocy. Nie znam blisko zbyt wielu studentów. Mam w tej chwili trójkę doktorantów, jeden jest w Kanadzie, a pozostała dwójka powinna być tam. — Wskazał na największy wykop. — Ich znam.

— A co z Yolandą Rodriguez? — Popatrzył na mnie z brakiem zrozumienia. — Czy ona była jedną z pańskich studentek? Zna ją pan?

— Nie, nie była jedną z tych trojga, inspektorze. Obawiam się, że nie mogę wam powiedzieć zbyt wiele. Czy… ona zaginęła?

— Tak. Co pan o niej wie?

— O mój Boże. Zaginęła? Nic o niej nie wiem. O Mahalii Geary oczywiście słyszałem, ale nigdy nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa poza uroczystym powitaniem studentów przed kilkoma miesiącami.

— To było trochę dawniej — poprawił go Dhatt. Rochambeaux popatrzył na niego ze zdziwieniem.

— Sam pan widzi, jak trudno jest śledzić bieg czasu. Naprawdę? Wszystko, co mógłbym wam o niej powiedzieć, z pewnością już wiecie. Jej promotorka z pewnością będzie dla was bardziej użyteczna. Rozmawialiście już z Isabelle?

Kazał sekretarce wydrukować listę wykładowców i studentów. Nie powiedziałem mu, że już taką mamy. Dhatt nie podał mi kartki, dlatego wziąłem ją sobie sam. Sądząc po nazwiskach, pracowało tu dwóch ulqomańskich archeologów, zgodnie z wymogami prawa.

— Ma alibi na czas zabójstwa Geary — poinformował mnie Dhatt, kiedy wyszliśmy. — Jako jeden z nielicznych. — No wiesz, to była późna noc, więc jeśli chodzi o alibi, większość ma przesrane. On akurat miał wtedy telekonferencję z kolegą po fachu z niedogodnej strefy czasowej. Sprawdziliśmy to.

Gdy szukaliśmy gabinetu Isabelle Nancy, ktoś zawołał mnie po nazwisku. Szczupły, sześćdziesięcioparoletni, siwobrody mężczyzna w okularach biegł ku nam między prowizorycznymi barakami.

— Inspektor Borlú? — zapytał. Zerknął na Dhatta, ale zobaczył ulqomańskie insygnia i przeniósł spojrzenie z powrotem na mnie. — Słyszałem, że może się pan tu zjawić. Cieszę się, że udało mi się pana złapać. Jestem David Bowden.

— Miło mi pana poznać, profesorze Bowden. — Uścisnąłem mu dłoń. — Właśnie czytam pana książkę.

Potrząsnął głową z wyraźnie niezadowoloną miną.

— Jak rozumiem, mówi pan o pierwszej. O drugiej nikt nigdy nie wspomina. — Wypuścił moją dłoń. — Mogą pana za to aresztować.

Dhatt obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem.

— Gdzie jest pański gabinet, profesorze? — zapytał. — Jestem starszy detektyw Dhatt. Chciałbym z panem porozmawiać.

— Nie mam gabinetu, starszy detektywie. Spędzam tu tylko jeden dzień w tygodniu. I nie jestem profesorem, tylko zwykłym doktorem. Zresztą wystarczy David.

— Jak długo dziś pan tu będzie, doktorze? — zapytałem. — Czy moglibyśmy zamienić z panem słówko?

— Oczywiście, inspektorze, jeśli tylko zechcecie, ale, jak już mówiłem, nie mam gabinetu. Na ogół spotykam się ze studentami we własnym mieszkaniu. — Podał mi wizytówkę. Gdy Dhatt uniósł brwi, wyciągnął drugą dla niego. — Jest tam mój numer. Jeśli chcecie, mogę tu zaczekać. Zapewne znajdziemy jakieś miejsce na rozmowę.