Выбрать главу

W hotelu zostawiłem notatki z rozmowy z państwem Geary. Ich adres e-mailowy i numer telefoniczny miałem w notesie. Nie zabrali ze sobą ciała córki i nie mogli po nie wrócić. Mahalia Geary leżała w lodówce i czekała. Można powiedzieć, że na mnie.

— Od telefonu.

— Tak? Od informatora?

— W pewnym sensie. Ten telefon doprowadził mnie do Drodina.

Zauważyłem, że Dhatt przypomina sobie akta, w których opisano to inaczej.

— Co ty… Kto to był?

— Na tym właśnie polega problem… — przerwałem na dłuższą chwilę. Spojrzałem na blat i zacząłem rysować palcem w rozlanej herbacie. — Nie jestem pewien, jak to… To był telefon stąd.

— Z Ul Qomy? — Skinąłem głową. — Jak to, kurwa? Od kogo?

— Nie przedstawił mi się.

— Dlaczego zadzwonił?

— Widział nasze plakaty. Tak. Nasze plakaty rozlepione w Besźel.

Dhatt pochylił się nad blatem.

— Nie pierdol. Kto to był?

— Zdajesz sobie sprawę, że to stawia mnie…

— Pewnie, że tak. — Był skupiony i mówił szybko. — Pewnie, że tak. Daj spokój, jesteś policjantem, chyba nie myślisz, że cię zakapuję? To zostanie między nami. Kto to był?

To nie była drobna sprawa. Jeśli byłem współwinny przekroczenia, on stanie się wspólnikiem współwinnego. Nie sprawiał jednak wrażenia, by się tym przejmował.

— Myślę, że to był unif. No wiesz, unifikacjonista.

— Tak powiedział?

— Nie. Chodzi o to, co mówił i jakich sformułowań używał. Wiedziałem, że to całkowicie poufna rozmowa, ale w ten sposób trafiłem na właściwy ślad… Co jest?

Dhatt wyprostował się na krześle. Bębnił teraz palcami szybciej i nie patrzył na mnie.

— Kurwa, wreszcie coś mamy. Nie potrafię uwierzyć, że wcześniej o tym nie wspomniałeś.

— Spokojnie, Dhatt.

— Dobra, potrafię… no wiesz, rozumiem, w jakiej sytuacji cię to stawia.

— Nie mam pojęcia, kto to był.

— Mamy jeszcze czas. Może uda się nam przekazać sprawę i wyjaśnić, że po prostu trochę się spóźniłeś…

— Co chcesz przekazać? Nic nie mamy.

— Mamy skurwysyńskiego unifa, który coś wie. Ruszajmy.

Wstał, pobrzękując kluczykami samochodu.

— Dokąd chcesz jechać?

— Pora wziąć się do pieprzonej roboty!

* * *

— No jasne, niech to szlag — mruknął Dhatt, pędząc na sygnale przez ulice Ul Qomy. Zakręcał co chwila, wrzeszcząc na umykających mu z drogi ulqomańskich obywateli, omijał bez słowa besźańskich pieszych i samochody. Na jego twarzy malował się nieokreślony lęk przed międzynarodowym incydentem. Gdybyśmy teraz przejechali besźanina, czekałby nas biurokratyczny koszmar. Przekroczenie nie pomogłoby nam nawet w najmniejszym stopniu.

— Yari, mówi Dhatt — zawołał do komórki. — Wiesz, gdzie może teraz być kwatera główna unifów? Świetnie, dziękuję. — Zamknął klapkę. — Wygląda na to, że coś mamy. Wiedziałem, że gadałeś z besźańskimi unifami. Czytałem twój raport. Ależ ze mnie dureń — walnął się dwa razy w czoło otwartą dłonią — że nie przyszło mi do głowy pogadać z miejscowymi, mimo że te skurwysyny, akurat te bardziej niż jakiekolwiek inne, a skurwysynów u nas, Tyad, nie brakuje, wszystkie ze sobą rozmawiają. Wiem, gdzie można ich spotkać.

— Tam właśnie jedziemy?

— Nienawidzę tych kutafonów. Mam nadzieję… Oczywiście spotkałem wielu fajnych besźan. — Zerknął na mnie. — Nie mam nic przeciwko waszemu miastu i chciałbym kiedyś je odwiedzić. To świetnie, że nasze stosunki układają się teraz tak dobrze, no wiesz, lepiej niż kiedyś. Po cholerę się żreć? Ale jestem ulqomaninem i niech mnie chuj, jeśli chciałbym zostać kimś innym. Wyobrażasz sobie unifikację? — Roześmiał się. — Kurwa, to byłaby katastrofa! W jedności siła, też coś. Niech mnie całują w ulqomańską dupę. Wiem, że krzyżowanie wzmacnia zwierzęta, ale co by było, gdybyśmy odziedziczyli, na przykład, ulqomańską punktualność i besźański optymizm?

Roześmiałem się. Przejechaliśmy między starożytnymi, pełnymi plam, kamiennymi słupami drogowymi. Poznałem je ze zdjęć i przypomniałem sobie poniewczasie, że powinienem zobaczyć tylko ten po wschodniej stronie drogi. Drugi znajdował się w Besźel. Tak przynajmniej twierdziła większość. To był jeden ze spornych punktów. Besźańskie budynki, których nie zdołałem całkowicie przeoczyć, były tu schludne i zadbane, ale w Ul Qomie dzielnica chyliła się ku upadkowi. Mijaliśmy kanały i przez kilka sekund miałem trudności z określeniem, w którym mieście — czy może w obydwóch — się znajdują. Dhatt zahamował gwałtownie przy zachwaszczonym podwórku, na którym zza od dawna unieruchomionego citroena wyrastały pokrzywy przypominające ciągnące się za poduszkowcem strugi powietrza. Wysiadł szybciej, nim zdążyłem odpiąć pas.

— W dawnych czasach po prostu przymknęlibyśmy wszystkich skurwieli — stwierdził, kierując się ku zniszczonym drzwiom. W Ul Qomie nie było legalnych organizacji unifikacjonistów, podobnie jak partii socjalistycznych, religijnych czy faszystowskich. Od czasu Srebrnej Odnowy, przeprowadzonej przed blisko stuleciem przez generała Ya Ilsę, jedyną legalną partią była tu Ludowa Partia Narodowa. W wielu starszych biurach i lokalach nadal wisiały portrety owego przywódcy, nierzadko nad podobiznami „braci Ilsy”, Atatürka i Tity. Często powiadano, że między nimi zawsze znajduje się wyblakła plama, w miejscu, gdzie ongiś uśmiechał się trzeci brat, Mao, który później popadł w niełaskę. Mamy już jednak dwudziesty pierwszy wiek i prezydent Ul Mak, którego portrety można znaleźć w instytucjach, kierowanych przez największych lizusów, podobnie jak prezydent Umbir przed nim, ogłosił, z pewnością nie odrzucenie, ale udoskonalenie Drogi Narodowej, zerwanie z restrykcyjnym myśleniem, głasnostrojkę, że użyję ohydnego neologizmu stworzonego przez ulqomańskich intelektualistów. Pojawiły się sklepy z płytami CD i DVD, firmy produkujące oprogramowanie i galerie handlowe, a wzrost gospodarczy i zrewaloryzowany dinar przyniosły ze sobą Nową Politykę, otwartość na uważanych do tej pory za niebezpiecznych dysydentów. Rzecz jasna nie zalegalizowano radykalnych organizacji, nie wspominając już o partiach, ale głoszone przez nie idee czasami uwzględniano w publicznym dyskursie. Jeśli takie organizacje zachowywały się powściągliwie i nie uprawiały zbyt natarczywej propagandy, tolerowano je. Tak przynajmniej słyszałem. — Otwierać! — Dhatt walnął pięścią w drzwi. — To melina unifów — poinformował mnie. — Ciągle rozmawiają przez telefon ze swoimi koleżkami w Besźel. W końcu są unifami, tak?

— Jak wygląda ich status?

— Powiedzą nam, że są tylko grupką znajomych, którzy spotykają się, żeby pogadać. Nie mają legitymacji członkowskich ani nic w tym rodzaju. Nie są głupi. Nie potrzebowalibyśmy cholernego psa tropiącego, żeby znaleźć u nich kontrabandę, ale nie po to chciałem tu przyjechać.

— A właściwie po co? — zapytałem, spoglądając na walące się ulqomańskie fasady. Graffiti po illitańsku żądały, by taki a taki spierdalał, albo informowały, że taka i owaka robi laskę. Przekroczeniówka z całą pewnością obserwowała to miejsce.

Dhatt spojrzał na mnie spokojnie.

— Ten, kto do ciebie zadzwonił, zrobił to stąd. Albo bywa w tym miejscu. W zasadzie mogę to zagwarantować. Chcę się dowiedzieć, co robią nasi mali wywrotowcy. Otwierać! — krzyknął do drzwi. — Będą powtarzać: „kto, my?”, ale nie daj się nabrać. Z wielką radością spuszczą łomot każdemu, kto, cytuję: „działa przeciwko unifikacji”, koniec cytatu, niech ich chuj. Otwierać!