Выбрать главу

Obaj wiedzieliśmy, że wygląd samochodu i besźańskie tablice rejestracyjne sprawiały, że każdy, kto zauważył go w Ul Qomie, dochodził do wniosku, że furgonetka znajduje się za granicą i pośpiesznie ją przeoczał.

Gdy Dhatt pokazał mi na planie, jak blisko jest z posterunku do mieszkania Bowdena, zasugerowałem, byśmy pojechali metrem. Poznałem już przedtem paryskie, moskiewskie i londyńskie. Ulqomańskie było ongiś utrzymane w znacznie bardziej brutalistycznym stylu. Spełniało to swoje zadanie i mogło niektórym imponować, ale cały ten beton wywierał dość przytłaczające wrażenie. Nieco ponad dziesięć lat temu metro odnowiono, przynajmniej stacje położone w wewnętrznych strefach miasta. Do każdej przydzielono innego artystę albo projektanta. Każdemu z nich powiedziano, że pieniądze nie mają znaczenia. Była to przesada, ale nie aż tak wielka, jak mogłoby się zdawać.

Rezultaty były niespójne, niekiedy olśniewające, różnorodne w stopniu przyprawiającym o zawrót głowy. Najbliższy przystanek za hotelem zdobiła kiczowata imitacja art nouveau. Pociągi były czyste, szybkie i pełne. Na niektórych trasach, w tym również na tej, poruszały się bez maszynisty. Stację Ul Yir, położoną kilka przecznic od sympatycznej, nudnej okolicy, w której mieszkał Bowden, udekorowano konstruktywistycznymi liniami połączonymi z kolorami w stylu Kandinsky’ego. W gruncie rzeczy zaprojektował ją besźański artysta.

— Bowden wie, że przyjedziemy?

Dhatt uniósł rękę, każąc mi zaczekać. Wyszliśmy już na ulicę i przycisnął komórkę do ucha, słuchając nagranej wiadomości.

— Ehe — potwierdził po chwili, zamykając klapkę. — Czeka na nas.

Mieszkanie Davida Bowdena znajdowało się na pierwszym piętrze. Budynek był tak wąski, że zajmowało całą kondygnację. Wypełnił je dziełami sztuki, pamiątkami, antykami z dwóch miast, a także — przynajmniej na moje ignoranckie oko — z epoki poprzedników. Powiedział nam, że nad nim mieszka pielęgniarka z synem, a na dole lekarz z Bangladeszu, przebywający w Ul Qomie jeszcze dłużej od niego.

— Dwóch imigrantów w jednym domu? — zdziwiłem się.

— To właściwie nie jest przypadek — wyjaśnił. — Na górze mieszkała kiedyś była pantera, ale umarła. — Wytrzeszczyliśmy oczy ze zdziwienia. — Kobieta z Czarnych Panter — wyjaśnił. — Uciekła z kraju po zabójstwie Freda Hamptona. Najczęściej wyjeżdżali do Chin, na Kubę albo do Ul Qomy. Kiedy pierwszy raz tu przybyłem, jeśli człowiek dowiedział się od przydzielonego mu urzędnika, że zwolniło się mieszkanie, brał je bez pytania, i niech mnie szlag, jeśli wszystkie budynki, w których się zatrzymywaliśmy, nie były pełne cudzoziemców. Słyszeliście o marmite? Nie? To znaczy, że nigdy nie spotkaliście brytyjskiego szpiega na wygnaniu. — Nieproszony nalał nam obu po kieliszku czerwonego wina. Rozmawialiśmy po illitańsku. — No wiecie, to było wiele lat temu. Ul Qoma była biedna jak mysz kościelna. Musieliśmy jakoś sobie radzić. W każdym z tych budynków zawsze mieszkał jeden ulqomanin. Jednej osobie znacznie łatwiej było mieć oko na kilku cudzoziemców, jeśli wszyscy mieszkali w tym samym miejscu.

Dhatt spojrzał mu w oczy. Jego twarz mówiła: „Pierdol się, nie boję się tych prawd”. Bowden uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem.

— Czy to nie było lekko obraźliwe? — zapytałem. — Poddawać takiej obserwacji szanowanych gości i sympatyków?

— Niektórzy mogli się poczuć urażeni — przyznał Bowden. — Prawdziwi zwolennicy systemu, ulqomańscy odpowiednicy Kima Philby’ego, zapewne czuli się nieco rozczarowani. Ale z drugiej strony byli skłonni więcej przełknąć. Osobiście nigdy nie miałem nic przeciwko tej obserwacji. Mieli rację, że mi nie ufali. — Pociągnął łyk wina. — Jak panu idzie z moją książką, inspektorze?

Beżowe i brązowe ściany mieszkania wymagały ponownego pomalowania. Pełno na nich było zastawionych książkami półek, dzieł sztuki ludowej w ulqomańskim i besźańskim stylu oraz antycznych planów obu miast. Na półkach stały figurki, fragmenty ceramiki i maleńkie przedmioty przypominające mechanizmy zegarowe. Salon nie był zbyt duży i nadmiar tych wszystkich drobiazgów wywierał przytłaczające wrażenie.

— Był pan tutaj, gdy zabito Mahalię — zauważył Dhatt.

— Nie mam alibi, jeśli o to pan pyta. Sąsiadka mogła słyszeć, jak łażę po mieszkaniu. Możecie ją zapytać, ale nie mam pewności.

— Jak długo już pan tu mieszka? — zapytałem. Dhatt wydął wargi, nie spoglądając na mnie.

— Boże, od lat.

— Dlaczego akurat tutaj?

— Nie rozumiem.

— O ile potrafię to określić, ma pan tu rzeczy z obu miast. — Wskazałem na jedną z wielu wiszących na ścianach besźańskich ikon, oryginałów i reprodukcji. — Czy jest jakiś powód, dla którego wybrał pan Ul Qomę, nie Besźel? Albo jakieś inne miejsce?

Bowden odwrócił dłonie, kierując je wewnętrznymi powierzchniami do sufitu.

— Jestem archeologiem. Nie wiem, jak dobrze się pan orientuje w naszej dziedzinie. Większość wartych uwagi artefaktów, w tym również te, które obecnie wyglądają dla nas na wykonane przez besźańskich rzemieślników, odkrywa się w ulqomańskiej ziemi. Zawsze tak było. Sytuacji nie łagodziła też idiotyczna skwapliwość, z jaką besźanie sprzedawali swe nieliczne zabytki każdemu, kto chciał je nabyć. Ulqomanie zawsze mieli więcej rozumu w tej sprawie.

— Mimo że zgadzali się na wykopaliska takie jak Bol Ye’an?

— Chodzi panu o to, że kierują nimi cudzoziemcy? Jasne. Formalnie rzecz biorąc, Kanadyjczycy nie są właścicielami niczego. Mogą tylko zarządzać wykopaliskami i katalogować znaleziska. Oczywiście zyskują też sławę i powszechne uznanie, a także przywileje przy zwiedzaniu muzeów. Uwierzcie mi, piekielnie się cieszą z amerykańskiego embarga. Jeśli chcecie zobaczyć wyjątkowo jaskrawą zieleń, powiedzcie amerykańskiemu archeologowi, że pracujecie w Ul Qomie. Widzieliście miejscowe prawa dotyczące eksportu antyków? — Złożył dłonie, splatając ciasno palce. — Każdy, kto chce pracować w Ul Qomie albo w Besźel, ląduje tutaj, o ile tylko go wpuszczą, zwłaszcza jeśli interesuje go epoka poprzedników.

— Mahalia była Amerykanką… — zaczął Dhatt.

— Doktorantką — przerwał mu Bowden. — Po obronieniu pracy trudno by jej było tu zostać.

Zajrzałem do jego gabinetu.

— Czy mogę? — zapytałem, wskazując palcem.

— Hm… jasne.

Był wyraźnie zażenowany panującą tam ciasnotą. Pokoik był jeszcze bardziej zagracony antykami niż salon. Na biurku panował chaos zasługujący na własnego archeologa. Widziałem stosy papierów, komputerowe kable oraz stary, wytarty plan Ul Qomy. Niektóre z kartek pokrywało dziwne, starożytne pismo, nie ulqomańskie ani besźańskie. Przedrozłamowe. Nie umiałem go odczytać.

— Co to jest?

— Och… — Wzniósł oczy ku niebu. — Przysłali mi to wczoraj rano. Wciąż jeszcze dostaję listy od świrów. Pamiętają o Między miastem a miastem. Wymyślają jakieś bzdury, twierdzą, że to alfabet Orciny i chcą, żebym go dla nich odczytał. Może te biedne przygłupy rzeczywiście wierzą, że coś znalazły.

— Nie potrafi pan tego odcyfrować?

— Żartuje pan? Pewnie, że nie. To nic nie znaczy. — Zamknął drzwi. — Nadal nie ma żadnych wieści o Yolandzie? To mnie niepokoi.

— Obawiam się, że nie ma — potwierdził Dhatt. — Zajmuje się tym Wydział Osób Zaginionych. To świetni fachowcy. Blisko z nimi współpracujemy.

— Bezwzględnie trzeba ją odnaleźć. To… ma kluczowe znaczenie.

— Wie pan, czy miała jakichś wrogów?

— Yolanda? Boże, nie. To słodka dziewczyna. Nikt nie przychodzi mi do głowy. Mahalia to co innego. Chciałem powiedzieć… To, co ją spotkało, jest przerażające… absolutnie przerażające. Była inteligentna, wyjątkowo inteligentna, i pewna swoich opinii. Była też odważna, więc to… Chodzi mi o to, że mogłaby kogoś rozgniewać. To się jej często zdarzało. Była tego rodzaju osobą, uważam to za komplement. Zawsze się obawiałem, że któregoś dnia może wkurzyć niewłaściwą osobę.