Выбрать главу

— Nie. Rzecz w tym… — umilkłem na chwilę. — Wysunięto przypuszczenie, że ktoś może polować na ludzi zajmujących się badaniami nad Orciny. — Dhatt nie próbował mi przerywać. — Być może powinien pan uważać.

— Dlaczego? Ja nie badam Orciny. Nie robiłem tego od lat…

— Sam pan powiedział, doktorze, że gdy ktoś raz zacznie… Obawiam się, że jest pan uważany za lidera tej dziedziny, czy chce pan tego, czy nie. Czy dotarło do pana coś, co można by uznać za groźby?

— Nie…

— Włamano się do pana — odezwał się Dhatt. — Przed kilkoma tygodniami.

Obaj spojrzeliśmy na niego. Nie sprawiał wrażenia zażenowanego moim zaskoczeniem. Bowden poruszył ustami.

— Ale to było tylko włamanie — sprzeciwił się. — Nawet nic nie ukradziono…

— Tak, ale zapewne dlatego, że ich pan zaskoczył — zauważył Dhatt. — Tak przynajmniej pan wtedy zeznał. Niewykluczone, że wcale nie chcieli niczego zabierać.

Bowden rozejrzał się po pokoju — i ja również, choć bardziej ukradkowo — jakby gdzieś mógł się nagle ujawnić jakiś czarnoksięski amulet, elektroniczny aparat podsłuchowy albo namalowany symbol oznaczający groźbę.

— Panowie, to nonsens. Orciny nie istnieje.

— Ale istnieją świry — zauważył Dhatt.

— I niektórzy z nich — dodałem — mogli się z jakiegoś powodu zainteresować teoriami wysuwanymi przez pana, pannę Rodriguez, pannę Geary…

— Nie sądzę, by któraś z nich wysuwała jakieś teorie.

— Nieważne — odparł Dhatt. — Rzecz w tym, że przyciągnęły czyjąś uwagę. Nie, nie jesteśmy pewni dlaczego. Nie wiemy, czy w ogóle istniał jakiś powód.

Bowden gapił się na nas, dogłębnie przerażony.

Rozdział szesnasty

Dhatt kazał otrzymaną od Bowdena listę uzupełnić jednemu ze swych podwładnych, a potem wysłał ludzi do wymienionych na niej opuszczonych budynków, podwórek, chaszczy i kawałków nadrzecznej promenady, by dokładnie obejrzeli granice spornych, a w praktyce przeplotowych, obszarów. Wieczorem znowu zadzwoniłem do Corwi — oznajmiła żartem, iż ma nadzieję, że linia jest bezpieczna — ale nie mieliśmy sobie do powiedzenia nic użytecznego.

Profesor Nancy przysłała mi do hotelu wydruk istniejących rozdziałów pracy Mahalii. Dwa były mniej lub bardziej ukończone, a dwa dalsze nieco fragmentaryczne. Szybko dałem sobie spokój z jej czytaniem i zająłem się przeglądaniem fotokopii stron podręczników o upstrzonych notatkami marginesach. Dawał się zauważyć silny kontrast między spokojnym, nieco nudnym tonem pracy a pełnymi wykrzykników i podkreśleń bazgrołami, w których Mahalia spierała się z wcześniejszymi wersjami samej siebie i z tekstem podręcznika. Marginalia były nieporównanie bardziej interesujące, o ile dało się z nich cokolwiek zrozumieć. W końcu odłożyłem również fotokopie i wróciłem do książki Bowdena.

Między miastem a miastem było tendencyjnym dziełem. Łatwo było to zauważyć. W Besźel i w Ul Qomie nie brakuje tajemnic, o których wszyscy wiedzą. Nie ma potrzeby wprowadzać innych, nieznanych. Niemniej stare opowieści, mozaiki i płaskorzeźby wymieniane w książce bywały niekiedy zdumiewające. Piękne i niezwykłe. Opinie Bowdena na temat niektórych wciąż jeszcze nierozwiązanych tajemnic epoki poprzedników, czy inaczej przedrozłamowej, brzmiały oryginalnie, a niekiedy nawet przekonująco. Przedstawił zgrabne uzasadnienie tezy, że niezrozumiałe mechanizmy, zwane eufemistycznie „zegarami”, nie były żadnymi machinami, a tylko podzielonymi na drobne przedziały puzderkami, służącymi wyłącznie do przechowywania znalezionych wewnątrz przekładni. Niestety, wyciągane przez niego wnioski często były szalone, jak sam dzisiaj przyznawał.

Rzecz jasna byłem w tym mieście gościem i nie mogłem uniknąć związanej z tym paranoi, gdy tubylcy gapili się na mnie, jawnie i ukradkiem, a do tego obserwowała Przekroczeniówka, a jej spojrzenia nie przypominały niczego, co do tej pory znałem.

Potem, kiedy zasnąłem, zadzwoniła komórka. To był mój besźański telefon, a rozmowa była międzynarodowa. Będzie piekielnie droga, ale przecież rozmawiałem na koszt państwa.

— Borlú — odezwałem się.

— Inspektorze…

Akcent rozmówcy był illitański.

— Kto mówi?

— Borlú, nie wiem, dlaczego pan… Nie mogę rozmawiać długo. Dziękuję panu.

— Jaris. — Usiadłem, stawiając nogi na podłodze. To był młody unif. — Czy…

— Kurwa, nie jesteśmy towarzyszami, rozumie pan.

Tym razem nie mówił po staroillitańsku. Przemawiał szybko, w ojczystym języku.

— Dlaczego mielibyśmy nimi być?

— Słusznie. Nie mogę rozmawiać długo.

— W porządku.

— Wiedział pan, że to byłem ja, prawda? Że to ja dzwoniłem z Besźel?

— Nie byłem pewien.

— Słusznie. Ta kurewska rozmowa nigdy się nie wydarzyła. — Nie skomentowałem tego ani słowem. — Dziękuję, że pan nic nie powiedział. Poznałem Maryę, kiedy tu przybyła. — Nie nazywałem jej tym imieniem już od dłuższego czasu, pomijając chwilę, gdy Dhatt przesłuchiwał unifów. — Powiedziała mi, że zna naszych braci i siostry z drugiej strony granicy. Że współpracowała z nimi. Ale ona nie była jedną z nas, wie pan?

— Wiem. To pan naprowadził mnie na trop w Besźel.

— Niech pan się zamknie. Proszę. Z początku myślałem, że jest z nami, ale pytała o rzeczy, które… O których pan nawet nie słyszał. — Nie chciałem mu przerywać. — O Orciny. — Nadal milczałem. Z pewnością uznał, że jestem zdumiony. — Gówno ją obchodziła unifikacja. Narażała nas wszystkich na niebezpieczeństwo, by móc korzystać z naszych bibliotek i list kontaktów… Naprawdę ją lubiłem, ale ona oznaczała kłopoty. Nie obchodziło jej nic oprócz Orciny. I znalazła, Borlú… Słyszy mnie pan? Rozumie pan? Znalazła je.

— Skąd pan wie?

— Powiedziała mi o tym. Nikt z moich towarzyszy o tym nie wie. Kiedy sobie uświadomiliśmy, że jest… niebezpieczna, zabroniliśmy jej przychodzić na spotkania. Myśleliśmy, że jest agentką albo czymś w tym rodzaju. Ale to nieprawda.

— Ale pan nadal utrzymywał z nią kontakt. — Nic nie powiedział. — Dlaczego, jeśli była tak…

— Nie… Ona…

— Dlaczego zadzwonił pan do Besźel?

— Zasługiwała na coś lepszego niż Pole Garncarza.

Zdziwiłem się, że zna to określenie.

— Czy byliście ze sobą, Jaris? — zapytałem.

— Wiedziałem o niej bardzo niewiele. Nie zadawałem żadnych pytań. Nigdy nie spotkałem żadnego z jej znajomych. Byliśmy bardzo ostrożni. Ale to ona powiedziała mi o Orciny. Pokazała mi swoje notatki na ten temat. Była… niech pan posłucha, Borlú, udało się jej nawiązać kontakt. Są miejsca…

— Dissensi?

— Nie, niech pan się zamknie. Nie sporne miejsca. Takie, o których wszyscy w Ul Qomie myślą, że leżą w Besźel, a wszyscy w Besźel uważają, że są w Ul Qomie. Ale w rzeczywistości nie znajdują się w żadnym z tych miast, tylko w Orciny. Znalazła je. Mówiła mi, że próbuje pomóc.

— W czym?

— Nie wiem zbyt wiele. Chciała ich uratować. Chcieli czegoś od niej. Tak powiedziała. Coś w tym rodzaju. Ale gdy ją kiedyś zapytałem: „Skąd wiesz, że Orciny jest po naszej stronie?”, roześmiała się i odpowiedziała: „Wiem, że nie jest”. Nie chciała mi zdradzić zbyt wiele, a ja wolałem nie wiedzieć. Rzadko mówiła na ten temat. Myślałem, że może przechodzić na drugą stronę w niektórych z tych miejsc, ale…

— Kiedy widział ją pan po raz ostatni?

— Nie pamiętam. Kilka dni przed… przed tym. Niech pan posłucha, Borlú. Musi się pan dowiedzieć jednego. Wiedziała, że ma kłopoty. Kiedy na tym ostatnim spotkaniu wspomniałem o Orciny, zrobiła się naprawdę zła i zdenerwowana. Powiedziała, że nic nie rozumiem. Że nie wie, czy to, co robi, jest ratunkiem czy zbrodnią.