Выбрать главу

— Co to miało znaczyć?

— Nie mam pojęcia. Powiedziała, że Przekroczeniówka jest niczym. Byłem wstrząśnięty. Wyobraża pan to sobie? Oznajmiła, że każdemu, kto zna prawdę o Orciny, grozi niebezpieczeństwo. Mówiła, że tacy ludzie są nieliczni, ale żaden z nich nie zdaje sobie sprawy, że ma poważne kłopoty, a nawet nie potrafiłby w to uwierzyć. Zapytałem: „Ja też?”, a ona odpowiedziała: „Być może. Niewykluczone, że zbyt wiele ci powiedziałam”.

— Jak pan myśli, co to miało znaczyć?

— Co pan wie o Orciny, Borlú? Kurwa, czemu ktokolwiek miałby myśleć, że znajomość z jego mieszkańcami jest bezpieczna? Jak pana zdaniem zdołali się ukrywać przez tyle stuleci? Dlatego, że byli mili dla wszystkich? Światło! Myślę, że dała się wciągnąć w wykonywanie jakichś zadań dla nich. Podejrzewam, że są jak pasożyty. Wmawiali jej, że im pomaga, ale ona czegoś się dowiedziała i dlatego ją zabili. — Wziął się w garść. — Pod koniec nosiła ze sobą nóż. Dla obrony przed Orciny. — Roześmiał się z przygnębieniem. — Zabili ją, Borlú, i tak samo potraktują każdego, kto może im przysporzyć kłopotów. Każdego, kto przyciąga do nich uwagę.

— A co z panem?

— Mam przejebane i tyle. Ona zniknęła i ja też muszę się ulotnić. Sram na Ul Qomę, Besźel i pierdolone Orciny. To moje pożegnanie. Słyszy pan stukot kół? Za chwilę wyrzucę ten kurewski telefon przez okno i sayonara. Ta rozmowa to prezent pożegnalny. Robię to dla niej.

Ostatnie słowa wypowiedział szeptem. Gdy się zorientowałem, że przerwał połączenie, spróbowałem do niego zadzwonić, ale numer był zablokowany.

* * *

Pocierałem powieki przez kilka dobrych sekund. Za długo. Zrobiłem trochę notatek na hotelowym papierze, wiedząc, że już nigdy na nie, nie spojrzę. Chciałem po prostu uporządkować myśli. Zrobiłem listę ludzi, spojrzałem na zegar, policzyłem różnicę czasu i zadzwoniłem za granicę z hotelowego telefonu.

— Pani Geary?

— Kto mówi?

— Pani Geary, mówi Tyador Borlú z besźańskiej policji. — Nie odpowiedziała. — Chciałem… Czy pan Geary dobrze się czuje?

Podszedłem boso do okna.

— Wszystko w porządku — odparła po chwili. — Jest zły.

Była bardzo ostrożna. Nadal nie potrafiła zdecydować, co o mnie sądzić. Rozchyliłem grube kotary i wyjrzałem na zewnątrz. Choć minęła już północ, na ulicy jak zwykle widziało się kilka sylwetek. Od czasu do czasu przejeżdżał też samochód. O tak późnej porze trudno było określić, kto jest tubylcem, a kto cudzoziemcem i za dnia byłby niewidzialny. W świetle latarń nie sposób było odróżnić kolorów stroju, a do tego nocą wszyscy poruszają się szybko i chodzą pochyleni, co zamazuje język ciała.

— Chciałem powiedzieć, że bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało, i upewnić się, że wszystko z wami w porządku.

— Ma mi pan coś do powiedzenia?

— Pyta pani, czy złapaliśmy zabójcę? Niestety, jeszcze nie, pani Geary. Chciałem panią zapytać… — umilkłem na chwilę, ale nie odłożyła słuchawki ani nic nie powiedziała. — Czy Mahalia wspominała, że spotykała się z kimś tutaj? — Ze słuchawki dobiegł jakiś nieokreślony dźwięk. — Zna pani Yolandę Rodriguez? — podjąłem po kilku sekundach. — I dlaczego to besźańskich nacjonalistów szukał pan Geary, kiedy przekroczył? Mahalia mieszkała w Ul Qomie.

Znowu usłyszałem ten sam dźwięk. Uświadomiłem sobie, że kobieta płacze. Otworzyłem usta, ale mogłem jedynie jej słuchać. Poniewczasie uświadomiłem sobie, że trzeba było zadzwonić z innego telefonu, na wypadek, gdyby podejrzenia moje i Corwi okazały się prawdziwe. Pani Geary nie przerwała połączenia, dlatego po chwili wypowiedziałem jej nazwisko.

— Dlaczego pyta mnie pan o Yolandę? — odezwała się wreszcie, biorąc się w garść. — Pewnie, że ją znam. Była przyjaciółką Mahalii. Czy…

— Staramy się ją odszukać, ale…

— O mój Boże, czy zaginęła? Mahalia się jej zwierzała. Czy dlatego…

— Spokojnie, pani Geary. Zapewniam, że nie ma żadnych dowodów wskazujących na podejrzane okoliczności. Może po prostu wzięła sobie kilka dni wolnego. Proszę.

Kobieta znowu zaczęła płakać, ale szybko zapanowała nad sobą.

— Podczas lotu prawie się do nas nie odzywali — zaczęła. — Mąż obudził się dopiero przed lądowaniem i zrozumiał, co się stało.

— Pani Geary, czy Mahalia spotykała się z kimś tutaj? To znaczy w Ul Qomie?

— Nie — westchnęła. — Na pewno myśli pan: „Skąd matka mogłaby wiedzieć”, ale ja bym wiedziała. Mahalia nie podałaby mi szczegółów, ale… — Zapanowała nad sobą. — Ktoś się koło niej kręcił, ale nie podobał się jej w ten sposób. Powiedziała, że to zbyt skomplikowane.

— Jak się nazywał?

— Gdybym wiedziała, na pewno bym panu powiedziała. Nie mam pojęcia. Chyba poznali się przez politykę.

— Wspominała pani o Qoma Najpierw.

— Och, moja dziewczyna rozwścieczyła ich wszystkich — Zaśmiała się krótko. — Ludzi stojących po każdej ze stron. Nawet unifikatorów, czy jak tam się nazywają. John chciał sprawdzić wszystkich. Znacznie łatwiej było znaleźć nazwiska i adresy w Besźel, bo tam właśnie byliśmy. Miał zamiar porozmawiać ze wszystkimi po kolei, bo… któryś z nich to zrobił.

Złożyłem jej wszystkie obietnice, jakich się domagała, pocierając czoło i wpatrując się w sylwetki ulqomańskich przechodniów.

Po pewnym czasie obudził mnie telefon od Dhatta.

— Kurwa, jeszcze śpisz? Wstawaj.

— Kiedy będziesz mógł…

Było rano, wcale nie takie wczesne.

— Jestem na dole. Pośpiesz się. Ktoś przysłał bombę.

Rozdział siedemnasty

W Bol Ye’an zastaliśmy ludzi z ulqomańskiej brygady antyterrorystycznej, przykucniętych pod maleńkim pokojem pocztowym. Ubrani w stroje ochronne mężczyźni żuli gumę, rozmawiając z mocno przejętymi ochroniarzami. Wszyscy unieśli zasłony hełmów na czoła.

— Pan Dhatt? Wszystko w porządku, starszy detektywie — rzekł jeden z nich, spoglądając na epolety mojego towarzysza. — Możecie wejść.

Przyjrzał mi się z uwagą i otworzył drzwi maleńkiej klitki.

— Kto ją odkrył? — zapytał Dhatt.

— Jeden z ochroniarzy. Nazywa się Aikam Tsueh. Bystry chłopak. Powiedział, że list wydał mu się jakiś dziwny, więc poszedł do stojących na zewnątrz funkcjonariuszy i poprosił, żeby mu się przyjrzeli. — Na ścianach było pełno przegródek, w kątach, w plastikowych koszach oraz na stołach leżały paczki, otwarte i zamknięte. Pośrodku stał taboret, otoczony fragmentami podartej koperty oraz podeptanymi listami. Leżała na nim zawartość przesyłki. Przewody sterczały z niej na różne strony jak słupki kwiatu. — To jest mechanizm — oznajmił mężczyzna. Przeczytałem illitański napis na jego kevlarowej kurtce. Miał na imię Tairo. Mówił do Dhatta, nie do mnie, wskazując na wszystko małym piórem laserowym. — Koperta miała dwie warstwy. — Przesunął czerwonym punkcikiem po papierze. — Jeśli otworzyć pierwszą, nic się nie stanie. W środku jest druga. Po jej otworzeniu… — Strzelił palcami, wskazując na przewody. — Niezła robota. Klasyczna.

— Staromodna?

— Nie, po prostu zwyczajna. Nieźle wykonana. I to nie było tylko son et lumiére. Nie chodziło o to, żeby kogoś przestraszyć, ale wykończyć. Pokażę wam coś jeszcze. Widzicie? Zapalnik połączono z zamknięciem. — Na strzępach wewnętrznej koperty można było przeczytać napis po besźańsku: „Pociągnij, żeby otworzyć”. — Ten, kto by to zrobił, dostałby prosto w twarz i zwalił się na ziemię, ale ktoś, kto stałby obok, musiałby tylko poprawić sobie fryzurę, chyba żeby miał wyjątkowego pecha. Podmuch był ściśle ukierunkowany.