Выбрать главу

— Jest rozbrojona? — zapytałem Taira. — Mogę jej dotknąć?

Nie spojrzał na mnie, tylko na Dhatta, który skinął głową w odpowiedzi.

— Odciski palców — przypomniał sobie antyterrorysta, ale wzruszył ramionami. Wziąłem leżący na półce długopis i wyjąłem z niego wkład, żeby nie zostawić znaków. Potem dotknąłem lekko kartki, wygładzając wewnętrzną powierzchnię. Choć saperzy podarli kopertę, nazwisko łatwo można było odczytać. David Bowden.

— Niech pan zobaczy to — odezwał się Tairo, przesuwając lekko kartki. Pod spodem, na wewnętrznej powierzchni zewnętrznej koperty, ktoś napisał po illitańsku „serce wilka”. Słyszałem gdzieś tę frazę, ale nie potrafiłem jej zlokalizować. Tairo zanucił z uśmiechem kilka taktów.

— To stara piosenka patriotyczna — wyjaśnił Dhatt.

— Nie chodziło im o zastraszenie ani o ogólną masakrę — rzekł cicho do mnie starszy detektyw. Siedzieliśmy w gabinecie, który zagarnęliśmy na swoje potrzeby. Naprzeciwko nas spoczął Aikam Tsueh, uprzejmie starając się nie podsłuchiwać. — To była próba zabójstwa. Dlaczego, kurwa?

— List wysłano z Besźel, ale napisy były po illitańsku — dodałem.

Odciski palców nic nam nie powiedziały. Na zewnętrznej kopercie nabazgrano adres, a na wewnętrznej nazwisko Bowdena. List wysłano z besźańskiej poczty położonej grostopicznie blisko wykopalisk, choć rzecz jasna dotarł tu okrężną drogą przez Halę Łącznikową.

— Nasi eksperci się tym zajmą — zapewnił Dhatt. — Zobaczymy, czy uda się prześledzić trasę listu, choć rzecz jasna nie mamy żadnych dowodów przeciwko nikomu. Może wasi ludzie coś odkryją.

Szanse odtworzenia trasy listu przez besźańskie i ulqomańskie urzędy pocztowe były bliskie zeru.

— Posłuchaj — zacząłem szeptem, by mieć pewność, że Aikam nic nie usłyszy. — Wiemy, że Mahalia wkurzyła w Besźel kilku radykalnych nacjonalistów. Rozumiem, że w Ul Qomie podobne organizacje nie mogą działać, ale jeśli przez jakiś przypadek ktoś taki się tu znalazł, jego również mogła rozwścieczyć, tak? Sprawy, którymi się zajmowała, wydają się wręcz stworzone do irytowania podobnych typów. No wiesz, podważanie pozycji Ul Qomy, tajne stowarzyszenia, dziurawe granice i tak dalej.

Przyglądał mi się z twarzą bez wyrazu.

— Masz rację — przyznał po chwili.

— Dwie studentki interesujące się Orciny zniknęły, a teraz ktoś przysłał bombę autorowi Między miastem a miastem.

Popatrzyliśmy na siebie nawzajem.

— Dobra robota, Aikam — odezwałem się po chwili. — Naprawdę świetnie się pan spisał.

— Miał pan kiedyś w rękach bombę? — zainteresował się Dhatt.

— Słucham? Nie.

— Nawet w wojsku?

— Jeszcze nie byłem w wojsku.

— To jak pan ją rozpoznał?

Wzruszył ramionami.

— Nie wiem, nie wiem. Z tym listem coś było nie tak. Był za ciężki.

— Założę się, że przysyłają tu pocztą mnóstwo książek — odezwałem się. — I może komputerowych nośników też. Wszystko to sporo waży. Skąd pan wiedział, że to co innego?

— List był cięższy. I twardy w dotyku. Pod kopertą. Można było poznać, że to nie papier, tylko metal albo coś w tym rodzaju.

— Jeśli już o tym mowa, czy sprawdzanie poczty wchodzi w skład pańskich obowiązków? — ciągnąłem.

— Nie, ale akurat się tam znalazłem i pomyślałem sobie, że mógłbym przynieść listy. Miałem zamiar to zrobić, a kiedy wziąłem w rękę ten… było w nim coś dziwnego.

— Instynkt pana nie zawiódł.

— Dziękuję.

— Nie pomyślał pan, żeby otworzyć list?

— Nie! To nie było moje zadanie.

— A czyje?

— Właściwie niczyje. Na zewnętrznej kopercie nie było nazwiska odbiorcy, tylko adres wykopalisk. To kolejny powód, dla którego wydało mi się to dziwne.

Naradziliśmy się z Dhattem.

— W porządku, Aikam — rzekł starszy detektyw. — Podał pan swój adres moim ludziom, na wypadek, gdybyśmy chcieli się z panem skontaktować? Niech pan po drodze przyśle tu swojego szefa i profesor Nancy, dobra?

Zawahał się w drzwiach.

— Czy macie już jakieś informacje o pannie Geary? Wiecie, kto to zrobił?

Powiedzieliśmy mu, że nie.

Kai Buidze, szef ochrony, muskularny pięćdziesięciolatek, zapewne były wojskowy, wszedł do środka razem z Isabelle Nancy. To ona, nie Rochambeaux, zaoferowała nam swą pomoc. Co chwila pocierała powieki.

— Gdzie Bowden? — zapytałem Dhatta. — Czy już wie?

— Profesor Nancy zadzwoniła do niego, gdy brygada antyterrorystyczna otworzyła zewnętrzną kopertę i znalazła na wewnętrznej jego nazwisko. — Wskazał głową na kobietę. — Słyszała, jak jeden z ludzi je odczytał. Ktoś po niego poszedł. Profesor Nancy? — Uniosła wzrok. — Czy Bowden dostaje dużo listów?

— Nieszczególnie. Nawet nie ma gabinetu. Ale trochę tego jest. Większość od cudzoziemców, czasami od kandydatów na studentów, ludzi, którzy nie wiedzą, gdzie mieszka, i sądzą, że najłatwiej go znaleźć tutaj.

— Przesyłacie mu je?

— Nie, co kilka dni przychodzi odbierać pocztę. Większość listów wyrzuca.

— Ktoś naprawdę… — powiedziałem cicho do Dhatta. Zawahałem się. — Ktoś stara się nas wyprzedzić, wie, co robimy.

Po ostatnich wydarzeniach Bowden mógł traktować ostrożnie wszelkie przesyłki dostarczone do domu, ale po zdjęciu zewnętrznej koperty z zagranicznymi znaczkami zobaczyłby tylko coś, na czym wypisano jego nazwisko i mógłby dojść do wniosku, że to jakaś wewnętrzna przesyłka od któregoś z archeologów.

— Jakby ktoś wiedział, że go ostrzegaliśmy. — Przerwałem na chwilę. — Przywiozą go tutaj?

Dhatt skinął głową.

— Panie Buidze, mieliście tu już kiedyś podobne kłopoty?

— Nie tego rodzaju. Pewnie, że dostajemy, no wie pan, listy od pojebów. Przepraszam. — Zerknął na Isabelle Nancy, ale ta zachowała obojętność. — No wie pan, pogróżki od tych, którzy chcą, by przeszłość zostawiono w spokoju, ludzi twierdzących, że zdradzamy Ul Qomę i tak dalej, ufologów i ćpunów. Ale coś takiego? Prawdziwa bomba? Potrząsnął głową.

— Nieprawda — zaprzeczyła profesor Nancy. Wszyscy spojrzeliśmy na nią. — To już się wydarzyło. Nie tutaj. Ale jemu. Na Bowdena już raz dokonano zamachu.

— Kto to zrobił? — zapytałem.

— Nic nikomu nie udowodniono, ale jego książka rozgniewała wielu ludzi. Prawicę. Tych, którzy uważali, że nie okazuje należnego szacunku.

— Nacjonalistów — dodał Dhatt.

— Nie pamiętam, z którego miasta nadeszła przesyłka. W obu istniały grupy pragnące go dorwać. Zapewne to był jedyny punkt, w którym się ze sobą zgadzały. Ale to było wiele lat temu.

— Ktoś o nim pamiętał — stwierdziłem. Dhatt spojrzał mi w oczy i odciągnął na bok.

— Z Besźel — warknął. — I z małym „pierdol się” wypisanym po illitańsku.

Wzniósł ręce nad głowę: „Jakieś pomysły?”.

— Jak się nazywają ci ludzie? — zapytałem po chwili milczenia. — Qoma Najpierw?

Wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.

— Jaka Qoma Najpierw? To była przesyłka z Besźel.

— Może mają tam jakiś kontakt.

— Agent? Qomański nacjonalista w Besźel?