Выбрать главу

— Dhatt, mówiłem ci już o rzeczach, które… — ściszyłem głos. — Nikt oprócz ciebie nie wie o pierwszym telefonie. Nie mam pojęcia, co tu jest grane. Nic z tego nie rozumiem. Śledztwo utknęło w martwym punkcie. Ktoś mnie wykorzystuje z jakiegoś powodu, o którym wiem równie mało co ty. Przekazano mi kupę informacji, z których nie potrafię zrobić użytku. Mam nadzieję, że kryje się w tym coś więcej, ale na razie nic nie wiem.

— A co sądził o tym Jaris? Muszę wytropić skurwysyna.

Nie miał na to szans.

— Powinienem był zadzwonić, ale mogłem… To nie jego szukamy. Wiesz o tym, Dhatt. Wiesz. Jak długo pracujesz w policji? Czasem pewne rzeczy po prostu się wie. — Uderzyłem się w pierś. Miałem rację, spodobało mu się to. Skinął głową. Powtórzyłem mu wszystko, co usłyszałem od Jarisa.

— Kurwa, co za bzdury — skwitował Dhatt.

— Może i tak.

— O co chodzi z tym Orciny? To przed nim uciekał? Czytasz tę podejrzaną książkę Bowdena. Co o niej sądzisz?

— Jest w niej mnóstwo różnych rzeczy. Sam nie wiem. Oczywiście to śmieszne, jak powiedziałeś. Sekretne moce ukrywające się za kulisami, jeszcze potężniejsze od Przekroczeniówki, władcy marionetek, ukryte miasta.

— Brednie.

— Tak, ale rzecz w tym, że wielu ludzi w nie wierzy. I — rozpostarłem dłonie — dzieje się coś ważnego, a my nie mamy pojęcia, co to jest.

— Może później też przyjrzę się tej książce — stwierdził Dhatt. — Kurwa, nigdy nic nie wiadomo.

To ostatnie słowo wypowiedział z lekką emfazą.

— Qussim. — Dwóch jego kolegów, mężczyzn w przedziale wieku między jego a moim, uniosło szklanki ku niemu i w pewnym stopniu również ku mnie. Ich oczy miały osobliwy wyraz. Poruszali się jak zaciekawione zwierzęta. — Qussim, nie mieliśmy jeszcze okazji poznać naszego gościa. Ukrywasz go przed nami.

— Cześć, Yura. Cześć, Kai. Jak leci? — przywitał ich Dhatt. — Borlú, to są detektywi bla i bla.

Pomachał rękami, wskazując na nich i na mnie. Jeden z nich spojrzał na niego, unosząc brew.

— Chciałem tylko zapytać, jak się inspektorowi Borlú podoba w Ul Qomie — odezwał się mężczyzna zwany Kaiem.

Dhatt prychnął pogardliwie i dopił piwo.

— Nie pierdol — w głosie starszego detektywa gniew mieszał się z wesołością. — Chcecie się upić i sprowokować kłótnię, a ty, Yura, może nawet bójkę, jeśli będziesz wystarczająco zalany. Mogą z tego wyniknąć niefortunne międzynarodowe incydenty albo i pierdolona wojna. Może nawet wspomnisz o swoim tacie. Jego tata służył w Marynarce Ulqomańskiej — wyjaśnił mi Dhatt. — Nabawił się szumów usznych podczas debilnej potyczki z besźańskim holownikiem o jakieś sporne więcierze do połowu homarów czy coś w tym rodzaju. — Zerknąłem na obu rozmówców, ale żaden nie sprawiał wrażenia szczególnie oburzonego. Na twarzy Kaia pojawił się nawet ślad rozbawienia. — Oszczędzę wam kłopotów — ciągnął Dhatt. — On rzeczywiście jest takim besźańskim koniotrzepem, za jakiego go macie. Możecie to powtórzyć wszystkim w robocie. Chodźmy, Borlú.

Weszliśmy do garażu komendy i Dhatt podszedł do swojego samochodu.

— Hej… — Wskazał na kierownicę. — Nie przyszło mi do głowy, że może chciałbyś spróbować poprowadzić w Ul Qomie.

— Nie, dziękuję. Zbyt łatwo byłoby stracić orientację. — Prowadzenie samochodu w Besźel czy Ul Qomie jest wystarczająco trudne, nawet gdy jest się w rodzinnym mieście. Trzeba sobie radzić zarówno z miejscowym, jak i z cudzoziemskim ruchem ulicznym. — Wiesz, jak to jest — ciągnąłem. — Kiedy pierwszy raz w życiu prowadziłem samochód… tutaj na pewno wygląda to tak samo. Trzeba nie tylko widzieć miejscowe samochody, ale też przeoczać te, które są za granicą, i to wystarczająco szybko, by usunąć się im z drogi. — Dhatt skinął głową. — Tak czy inaczej, kiedy byłem młodym chłopakiem, musieliśmy się nauczyć omijać wszystkie te stare ulqomańskie gruchoty, a w niektórych dzielnicach nawet wozy zaprzężone w osły i tak dalej. Przeoczałem je, ale… no wiesz. Po latach przeoczane pojazdy nas prześcignęły.

Dhatt parsknął śmiechem, ale pobrzmiewała w nim nuta zawstydzenia.

— Fortuna kołem się toczy — stwierdził. — Za jakieś dziesięć lat karta się odwróci.

— Wątpię.

— Daj spokój, zawsze tak się dzieje. To już się zaczęło.

— Mówisz o naszych wystawach? To tylko garstka małych inwestycji, poczynionych z litości. Myślę, że wilk długo zachowa przewagę.

— Nałożyli na nas blokadę!

— Nie zauważyłem, żeby to wam zaszkodziło. Nas Waszyngton kocha i nie mamy z tego nic poza coca-colą.

— Nie lekceważ jej — sprzeciwił się Dhatt. — Piłeś kiedyś colę Canuck? Cały ten syf to zabytek zimnej wojny. Kogo, kurwa, obchodzi, z kim chcą się bawić Amerykanie? Życzę im szczęścia. Oh Canada… — zanucił kawałek. — Jakie żarcie dają w hotelu?

— W porządku. Paskudne, ale nie gorsze niż w innych.

Zakręcił kierownicą i zjechał ze znanej mi trasy.

— Kochanie? — powiedział do telefonu. — Mogłabyś wykombinować coś więcej na kolację? Dziękuję, śliczna. Chciałbym, żebyś poznała mojego nowego partnera.

Miała na imię Yallya. Była ładna, zacznie młodsza od męża. Przywitała mnie z wdziękiem, z radością grając wyznaczoną rolę. Czekała u drzwi i dała mi na powitanie trzy całusy, zgodnie z ulqomańskim zwyczajem.

Po drodze Dhatt zerknął na mnie i zapytał:

— Wszystko w porządku?

Szybko stało się oczywiste, że mieszkał grostopicznie niespełna półtora kilometra od mojego domu. Po wejściu do salonu zorientowałem się, że okna naszych mieszkań wychodzą na ten sam obszar zieleni, zwany w Besźel Skwerem Majdlyna, a w Ul Qomie Parkiem Kwaidso. To ściśle zrównoważony przeplot. Często spacerowałem po Majdlynie. W niektórych miejscach nawet pojedyncze drzewa są przeplotowe. Ulqomańskie i besźańskie dzieci włażą tam na siebie, słuchając szeptów rodziców, każących im przeoczać te drugie. Dzieci są nieustannym źródłem infekcji. W ten właśnie sposób szerzą się choroby. W miastach epidemiologia zawsze była skomplikowaną dziedziną.

— Jak się panu podoba w Ul Qomie, inspektorze?

— Proszę mi mówić Tyador. To bardzo piękne miasto.

— Chrzani głupoty. Uważa nas wszystkich za zbirów i idiotów. Sądzi też, że najechały nas niewidzialne armie z ukrytych miast. — W śmiechu Dhatta słyszało się nutę drwiny. — Zresztą nie mieliśmy czasu na zwiedzanie.

— Jak idzie sprawa?

— Nie ma żadnej sprawy — poinformował żonę Dhatt. — Jest tylko seria przypadkowych, niewiarygodnych incydentów, które nie mają żadnego sensu, chyba żeby uwierzyć w najbardziej dramatyczne z możliwych wyjaśnień. A na końcu tego wszystkiego jest martwa dziewczyna.

— Czy to prawda? — zapytała mnie Yallya. Zaczęli znosić na stół jedzenie. Wszystko zostało kupione gotowe, ale i tak smakowało lepiej niż to, co podawali w hotelu. Było też bardziej ulqomańskie, co miało również złe strony. Niebo nad przeplotowym parkiem ciemniało. Nadciągała noc, a wraz z nią chmury deszczowe.

— Brakuje ci ziemniaków — domyśliła się Yallya.

— Mam to wypisane na twarzy?

— To wszystko, co jecie, prawda? — Najwyraźniej uważała to za zabawne. — Czy to dla ciebie za ostre?

— Ktoś nas obserwuje z parku.

— Jak możesz to stąd zauważyć? — Wyjrzała przez okno, spoglądając nad moim ramieniem. — Mam nadzieję, że jest w Ul Qomie. Dla jego dobra.