Выбрать главу

Była redaktorką w zajmującym się finansami czasopiśmie i — sądząc po książkach, jakie widziałem, oraz plakatach w łazience — fanką japońskich komiksów.

— Jesteś żonaty, Tyador? — Próbowałem odpowiadać na jej pytania, choć zadawała je za szybko. — Jesteś tu po raz pierwszy?

— Nie, ale dawno tu nie byłem.

— A więc nie znasz miasta.

— Nie. Kiedyś mogłem twierdzić, że znam Londyn, ale to było dawno.

— Podróżowałeś po świecie! A teraz musisz się użerać z wchodźcami i przekraczającymi? — Te słowa nie przypadły mi do gustu. — Qussim mówi, że spędzasz czas tam, gdzie wykopują starożytne talizmany.

— To miejsce jak każde inne. Jest w nim znacznie więcej biurokracji, niżby się zdawało, nawet jeśli opowiadają o nim ekscytujące historie.

— To śmieszne. — Nagle zrobiła skruszoną minę. — Nie powinnam sobie z tego żartować. Wszystko przez to, że nic nie wiem o zabitej dziewczynie.

— Bo nigdy nie pytasz — zauważył Dhatt.

— No wiesz… Masz jej zdjęcie? — zapytała. Musiałem mieć zaskoczoną minę, bo Dhatt spojrzał na mnie i wzruszył ramionami. Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki, ale przypomniałem sobie, że mam tylko jedno zdjęcie — małą odbitkę odbitki wykonanej w Besźel, którą trzymałem w portfelu — i że zrobiono je pośmiertnie. Tego nie chciałem pokazać.

— Przykro mi, ale nie mam.

Na chwilę zapadła cisza. Uświadomiłem sobie, że Mahalia była tylko kilka lat młodsza od Yallyi.

Zostałem u nich dłużej, niż się spodziewałem. Yallya była dobrą gospodynią, zwłaszcza od chwili, gdy pozwoliła mi nakierować rozmowę na inne tematy. Słuchałem, jak kłócą się żartobliwie z Dhattem. Bliskość parku i demonstracja uczuć innych wzruszały mnie, odwracały moją uwagę. Widok Yallyi i Dhatta przywołał myśl o Sarisce i Biszai. Przypomniałem sobie dziwne zainteresowanie Aikama Tsueha.

Kiedy wychodziłem, Dhatt odprowadził mnie i ruszył w stronę samochodu.

— Sam wrócę — powstrzymałem go.

Popatrzył na mnie ze zdziwieniem.

— Dobrze się czujesz? — zapytał. — Dziwnie się dziś zachowywałeś.

— Dobrze. Przykro mi, nie chciałem być nieuprzejmy. Byliście bardzo mili. Naprawdę czułem się u was świetnie, a Yallya… myślę, że masz szczęście. Po prostu chcę jeszcze raz przemyśleć sprawę. Posłuchaj, nic mi nie będzie. Mam pieniądze. Ulqomańskie. — Pokazałem mu portfel. — Mam wszystkie dokumenty. Odznakę gościa. Wiem, że nie lubisz, jak kręcę się sam po mieście, ale, daj spokój, lubię chodzić na piechotę. Potrzebny mi krótki spacer. Noc jest piękna.

— Kurwa, co ty gadasz? Pada deszcz.

— Lubię deszcz. Zresztą to tylko mżawka. Nie wytrzymałbyś ani jednego dnia po naszej stronie. W Besźel mamy prawdziwy deszcz.

To był stary dowcip, ale Dhatt uśmiechnął się i dał za wygraną.

— Jak sobie chcesz. Musimy jakoś to rozgryźć. No wiesz, nie posunęliśmy się zbyt daleko.

— Ehe.

— Jesteśmy najtęższymi umysłami w naszych miastach, tak? A mimo to nadal nie odnaleźliśmy Yolandy Rodriguez, a teraz Bowden również zaginął. Nie dadzą nam za to medali. — Rozejrzał się wokół. — Poważnie, co tu jest grane?

— Wiesz wszystko, co ja wiem.

— Nie gryzę się tym, że w całym tym syfie nie sposób dopatrzyć się sensu — zaczął. — Raczej podejrzeniem, że można się go dopatrzyć, ale ta myśl prowadzi w kierunku, w którym nie chcę iść. Nie wierzę w…

Zbył machnięciem ręki koncepcję złowrogich, ukrytych miast. Potem wbił spojrzenie w ulicę, przy której mieszkał. Była jednolita, a żadne z jasnych okien nie znajdowało się za granicą. Na najbliższej przecznicy, położonej przeważnie w Besźel, w świetle latarń rysowały się ludzkie sylwetki. Odniosłem wrażenie, że jeden z przechodniów gapił się na nas przez chwilę wystarczająco długą, by popełnić przekroczenie, potem jednak się oddalił.

Ruszyłem przed siebie, obserwując mokre od deszczu budynki. Nie wybierałem się w żadne konkretne miejsce. Szedłem na południe. Mijając po drodze niewidzialnych przechodniów, bawiłem się myślą o pójściu pod dom Sariski, Biszai albo nawet Corwi. Wypełniło mnie to melancholią. Wiedziały, że jestem w Ul Qomie. Mógłbym odnaleźć którąś z nich i ruszyć ulicą obok niej. Choć dzieliłyby nas od siebie tylko centymetry, nie moglibyśmy okazać, że się widzimy. Jak w tej starej opowieści.

Oczywiście nigdy bym czegoś takiego nie zrobił. Rzadko się zdarza, byśmy musieli przeoczać znajomych albo przyjaciół, ale wszyscy się zgadzają, że to bardzo nieprzyjemne. Przeszedłem jednak obok własnego domu.

Niemalże spodziewałem się, że któryś z sąsiadów — chyba żaden z nich nie wiedział, że wyjechałem za granicę — przywita mnie, a dopiero potem zauważy odznakę gościa i pośpiesznie spróbuje cofnąć przekroczenie. W ich mieszkaniach paliło się światło, ale wszyscy siedzieli w domu.

W Ul Qomie znajdowałem się na ulicy Ioy, tworzącej mniej więcej wyrównany przeplot z RosidStrász, przy której mieszkałem. Dwa budynki od mojego domu znajdował się czynny do późnych godzin nocnych ulqomański sklep monopolowy. Połowa pieszych na ulicy przebywała w Ul Qomie, mogłem więc przejść grostopicznie blisko własnych drzwi. Oczywiście przeoczyłem je, ale — równie oczywiście — nie do końca. Nie potrafiłem nazwać uczucia, które mnie wówczas wypełniło. Zbliżałem się powoli, wpatrując się w wejścia znajdujące się w Ul Qomie.

Ktoś mnie obserwował. Chyba stara kobieta. Ledwie widziałem ją w mroku, a już z pewnością nie dostrzegałem szczegółów twarzy. W tym, jak stała, było coś osobliwego. Przyjrzałem się jej ubraniu i nie potrafiłem zdecydować, w którym mieście się znajduje. Taka chwila niepewności zdarza się często, ale tym razem trwała ona znacznie dłużej niż zwykle. Niepokój nie tylko nie ustępował, lecz narastał. Nadal nie potrafiłem dostrzec staruszki wyraźnie.

Zobaczyłem też innych ludzi, równie trudnych do zdefiniowania. Zdawali się wyłaniać z cieni, ale nie zbliżali się do mnie. Właściwie nawet się nie poruszali. Po prostu zastygali w bezruchu, przez co stawali się wyraźniejsi. Staruszka nie przestawała mi się przyglądać. Postąpiła nawet krok czy dwa w moim kierunku. Albo była w Ul Qomie, albo przekraczała.

Cofnąłem się przed nią pośpiesznie. Nastała nieprzyjemna przerwa. Potem kobieta i inni zrobili to samo, znikając nagle w swym mroku. Oddaliłem się, zmierzając ku lepiej oświetlonym alejom. Nie biegłem, ale szedłem bardzo szybko.

Nie skierowałem się jednak wprost do hotelu. Czekałem przez kilka minut w uczęszczanym punkcie, aż serce mi się uspokoiło. Potem poszedłem w to samo miejsce, z którego próbowałem wcześniej obserwować Bol Ye’an. Tym razem byłem znacznie ostrożniejszy i starałem się zachować ulqomańską postawę. Przyglądałem się pogrążonym w ciemności wykopaliskom przez całą godzinę i militsya mnie nie niepokoiła. Zauważyłem, że miejscowi funkcjonariusze albo gwałtownie oznajmiają swą obecność, albo nie ma ich w ogóle. Z pewnością ulqomańscy stróże porządku znali jakieś subtelne metody interwencji, ale nigdy się z nimi nie zetknąłem.

Wróciwszy do Hiltona, zamówiłem budzenie na piątą i zapytałem recepcjonistkę, czy mogłaby wydrukować dla mnie wiadomość, ponieważ maleńki pokoik zwany „centrum biznesowym” był zamknięty. Zrobiła to na firmowym papierze Hiltona.

— A czy mogłaby pani użyć zwykłej kartki? — zapytałem i mrugnąłem znacząco. — Na wypadek, gdyby ktoś przechwycił list. — Uśmiechnęła się, niepewna, w jakich intymnych rozgrywkach uczestniczy. — A mogłaby pani to przeczytać?

— Pilne. Przyjedź natychmiast. Nie dzwoń.