Выбрать главу

— Znakomicie.

Rankiem wróciłem do swojego punktu obserwacyjnego, idąc okrężną drogą przez miasto. Choć zgodnie z wymogami prawa nosiłem odznakę gościa, przypiąłem ją na samym skraju klapy, w zagięciu tkaniny. Mogli ją zobaczyć tylko ci, którzy wiedzieli, gdzie patrzeć. Marynarka autentycznego ulqomańskiego kroju nie była nowa, ale włożyłem ją po raz pierwszy, podobnie jak kapelusz. Kiedy wyszedłem z hotelu, do otwarcia sklepów zostało jeszcze parę godzin, ale zaskoczony ulqomanin stojący na końcu chodnika stał się bogatszy o kilka dinarów i uboższy o dwa elementy stroju.

Nic nie gwarantowało, że mnie nie obserwują, ale nie sądziłem, by robiła to militsya. Choć słońce wzeszło niedawno, na ulicy było pełno ulqoman. Nie chciałem ryzykować zbliżania się do Bol Ye’an. Poranek wypełnił ulice setkami dzieci: tych, które nosiły obowiązkowe szkolne mundurki oraz grupkami uliczników. Przyglądałem się mieszkańcom znad przesadnie długich nagłówków „Ul Qoma Nasyona”, starając się nie przyciągać niczyjej uwagi. Śniadanie kupiłem sobie w ulicznej smażalni. Do Bol Ye’an zaczęli się schodzić ludzie. Byli zbyt daleko, bym mógł ich rozpoznać. Często przybywali małymi grupkami, pokazując przy wejściu przepustki. Zaczekałem jeszcze chwilę.

Dziewczynka w za dużych adidasach i obciętych dżinsach, do której się zwróciłem, popatrzyła na mnie sceptycznie. Pokazałem jej pięciodinarowy banknot i zamkniętą kopertę.

— Widzisz to miejsce? Widzisz bramę?

Skinęła ostrożnie głową. Takie dzieciaki chętnie podejmowały się roli kurierów.

— Skąd pan przyjechał? — zapytała.

— Z Paryża — odparłem. — Ale to tajemnica. Nie mów nikomu. Mam dla ciebie zadanie. Myślisz, że potrafiłabyś przekonać tych strażników, by kogoś zawołali? — Skinęła głową. — Podam ci nazwisko. Chcę, żebyś tam poszła, znalazła tego kogoś i przekazała mu wiadomość. Jemu i nikomu innemu.

Dziewczynka albo była uczciwa, albo na tyle bystra, by sobie uświadomić, że widzę niemal całą jej trasę aż do wejścia. Przekazała wiadomość. Śmigała przez tłum, maleńka i szybka. Im szybciej wykona korzystne zadanie, tym prędzej będzie mogła znaleźć sobie następne. Łatwo było zrozumieć, dlaczego takie bezdomne dzieci zwie się „roboczymi myszami”.

Po kilku minutach dotarła do bramy. Po chwili ktoś z niej się wyłonił. Szedł szybkim, sztywnym krokiem, pochylając nisko głowę. Choć był daleko, widziałem, że to rzeczywiście jest Aikam Tsueh.

* * *

Robiłem to już przedtem, Mogłem sobie poradzić ze śledzeniem go, ale w nieznanym mieście trudno by mi było uniknąć zauważenia. Ułatwił mi jednak zadanie, ponieważ w ogóle nie oglądał się za siebie i, z paroma tylko wyjątkami, podążał najruchliwszymi, najbardziej przeplotowymi ulicami. Doszedłem do wniosku, że zmierza do celu najprostszą drogą.

Najtrudniejsza chwila nadeszła, gdy wsiadł do autobusu. Byłem blisko i zdołałem się schować za gazetą, nie tracąc go z oczu. Skrzywiłem się, kiedy zadzwoniła komórka, ale to nie był pierwszy taki przypadek w autobusie, Aikam na mnie więc nie spojrzał. To był Dhatt. Nie odebrałem połączenia i wyłączyłem dzwonek.

Tsueh wysiadł i poprowadził mnie do zaniedbanej, jednolitej strefy ulqomańskich blokowisk, położonej za Bisham Ko, daleko od śródmieścia. Nie widziało się tu pięknych, śrubowatych wieżowców ani zabytkowych balonów. Betonowe bloki, wznoszące się między stertami śmieci, nie były jednak opustoszałe. Pełno w nich było hałaśliwych ludzi. Okolica przypominała najbiedniejsze dzielnice Besźel, ale była jeszcze uboższa. Słyszało się tu też inny język, a dzieci i dziwki nosiły inne stroje. Dopiero gdy Tsueh wszedł do jednego z mokrych od deszczu wieżowców i ruszył schodami na górę, byłem zmuszony okazać maksymalną ostrożność. Stąpałem bezgłośnie po betonowych stopniach, mijając graffiti i zwierzęce kupy. Słyszałem kroki biegnącego Tsueha. Po chwili zatrzymał się i zapukał do drzwi. Zwolniłem.

— To ja — odezwał się. — To ja. Jestem tutaj.

Głos, który mu odpowiedział, był pełen niepokoju, choć mogłem po prostu odnieść takie wrażenie, bo tego się spodziewałem. Nadal szedłem na górę, cicho i ostrożnie. Żałowałem, że nie mam pistoletu.

— Kazałaś mi przyjechać — upierał się Tsueh. — Tak napisałaś. Wpuść mnie. Co się stało? — Drzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem i usłyszałem szept, nieco głośniejszy niż przedtem. Dzielił mnie od nich już tylko jeden brudny filar. Wstrzymałem oddech. — Przecież napisałaś…

Drzwi otworzyły się szerzej i usłyszałem, że Aikam wchodzi do środka. Wpadłem biegiem na mały pomost za jego plecami. Nie miał czasu mnie zauważyć ani się odwrócić. Popchnąłem go mocno. Wpadł na uchylone drzwi, otwierając je szeroko, a potem odepchnął na bok kogoś, kto stał za nimi, i runął na podłogę. Usłyszałem krzyk, ale wszedłem do środka i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Stanąłem pod nimi, blokując wyjście, i rozejrzałem się po mrocznym korytarzu. Tsueh oddychał spazmatycznie, próbując się podnieść. Młoda kobieta krzyczała przeraźliwie i cofała się przede mną. W jej oczach malowało się przerażenie.

Uniosłem palec do ust. Z pewnością przypadkiem, ale akurat w tej samej chwili zabrakło jej tchu i umilkła.

— Nie, Aikam — odezwałem się. — Nic nie napisała. List nie był od niej.

— Aikam — wybełkotała.

— Cicho. — Znowu uniosłem palec do ust. — Nie chcę ci zrobić krzywdy, ale oboje wiemy, że są tacy, którzy mogą to zrobić. Pragnę ci pomóc, Yolando.

Znowu się rozpłakała, nie wiem, czy ze strachu, czy z ulgi.

Rozdział dziewiętnasty

Aikam wstał i spróbował mnie zaatakować. Był muskularny i unosił ręce w sposób sugerujący, że trenował boks, jeśli jednak rzeczywiście tak było, najwyraźniej nie nauczył się zbyt wiele. Zbiłem go z nóg, wcisnąłem mu twarz w brudny dywan i wykręciłem rękę za plecami. Yolanda wykrzyknęła jego imię. Spróbował się wyrwać, mimo że siedziałem mu na plecach, walnąłem więc jego twarzą o podłogę, aż krew popłynęła mu z nosa. Cały czas trzymałem się między nimi dwojgiem a drzwiami.

— Starczy już tego — powiedziałem. — Jesteś gotowy się uspokoić? Nie chcę jej skrzywdzić. — Był ode mnie silniejszy i z pewnością zdołałby się w końcu uwolnić, chyba żebym złamał mu rękę. Żadne z tych wydarzeń nie było pożądane. — Yolando, na Boga. — Spojrzałem na nią, nie uwalniając wierzgającego nogami Aikama. — Mam pistolet. Gdybym chciał cię skrzywdzić, użyłbym go.

Kłamiąc, przeszedłem na angielski.

— Kam — odezwała się wreszcie. Uspokoił się niemal natychmiast. Wbiła we mnie spojrzenie i cofnęła się pod ścianę na końcu korytarza, opierając się o nią rozpostartymi dłońmi.

— Coś mi się stało w rękę — poskarżył się leżący na podłodze Aikam.

— Przykro mi z tego powodu. Czy będzie grzeczny, jeśli go puszczę? — zapytałem Yolandę, znowu po angielsku. — Chcę ci pomóc. Wiem, że się boisz. Hej, Aikam? — Adrenalina znacznie mi ułatwiała przechodzenie z jednego języka na drugi. — Czy zaopiekujesz się Yolandą, jeśli cię puszczę?

Nawet nie próbował otrzeć płynącej z nosa krwi. Złapał się za obolałą rękę i, ponieważ nie mógł objąć kobiety, przytulił się do niej czule, osłaniając ją przede mną swym ciałem. Przyglądała się mi zza tej osłony, ale przerażenie przeszło już w nieufność.

— Czego pan chce? — zapytała.

— Wiem, że się boisz. Nie jestem z ulqomańskiej militsyi. Nie ufam im tak samo jak wy. Nie zawiadomię ich. Pozwól, bym ci pomógł.

* * *

Yolanda Rodriguez zaprowadziła mnie do pokoiku, który zwała salonem, i skuliła się na starym krześle, zapewne przyniesionym z opuszczonego mieszkania w tym samym bloku. Było tu kilka podobnych mebli, uszkodzonych, ale czystych. Okna wychodziły na podwórko, z którego dobiegały głosy ulqomańskich chłopaków, grających w improwizowaną postać rugby. Nic jednak nie widziałem przez pomalowane na biało szyby.