Выбрать главу

— Jest jeszcze inna możliwość, której nie rozważyłaś — ciągnąłem. — Mogłabyś wyjść na dwór, przejść kawałek ulicą i wyjść na YahudStrász. To w Besźel. — Popatrzyła na mnie jak na wariata. — Zatrzymać się tam i pomachać rękami. Mogłabyś przekroczyć.

Schodami przeszedł kolejny głośny mężczyzna. Wszyscy troje umilkliśmy.

— Nie przyszło ci do głowy, że warto spróbować? Kto mógłby zadzierać z Przekroczeniówką? Jeśli orcinianie rzeczywiście chcą cię załatwić… — Yolanda gapiła się na książki, zamknięte w pudełkach jak ona w mieszkaniu. — Tak mogłoby być nawet bezpieczniej.

— Mahalia mówiła, że oni są wrogami — głos kobiety brzmiał, jakby dobiegał z oddali. — Powiedziała kiedyś, że cała historia Besźel i Ul Qomy to dzieje walki między Orciny a Przekroczeniówką. Besźel i Ul Qomę stworzono po to, by służyły jako figury szachowe w tej wojnie. Nie wiadomo, co ze mną zrobią.

— Daj spokój — sprzeciwiłem się. — Wiesz, że większość cudzoziemców, którzy przekroczą, po prostu się deportuje…

— Niech pan pomyśli — przerwała mi jednak. — Nawet gdybym wiedziała, co ze mną zrobią, a przecież nikt z nas tego nie wie, ta tajemnica ukrywała się między Besźel a Ul Qomą od z górą tysiąca lat. Orcinianie cały czas nas obserwują, nawet jeśli o tym nie wiemy. Mają własne cele. Myśli pan, że byłabym bardziej bezpieczna w rękach Przekroczeniówki? W Przekroczeniu? Nie jestem Mahalią. Wcale nie jestem pewna, czy Przekroczeniówka i Orciny rzeczywiście są wrogami. — Spojrzała na mnie, ale nie dostrzegła u mnie lekceważenia. — Może ze sobą współpracują. A może, gdy przywołujecie Przekroczeniówkę, w rzeczywistości oddajecie władzę Orciny, choć powtarzacie sobie, że to tylko bajka. Myślę, że Orciny to nazwa, którą nadała sobie Przekroczeniówka.

Rozdział dwudziesty

Przedtem Yolanda nie chciała mnie wpuścić, a teraz nie pozwalała mi odejść.

— Zobaczą pana! Wytropią. Załatwią pana, a potem przyjdą po mnie.

— Nie mogę tu zostać.

— Dorwą pana.

Przyglądała się, jak spaceruję po pokoju, między oknem a drzwiami.

— Nie może pan stąd dzwonić.

— Musisz przestać ulegać panice. — Schowałem jednak telefon, ponieważ nie byłem pewien, czy Yolanda nie ma racji. — Aikam, czy z budynku są inne wyjścia?

— Inne niż to, którym weszliśmy? — W jego oczach pojawił się na chwilę wyraz skupienia. — Niektóre mieszkania na dole są puste. Może dałoby się wyjść przez któreś z nich.

— Dobra.

Zaczął padać deszcz. Krople bębniły o nieprzezroczyste szyby. Okna pociemniały tylko lekko, zachmurzenie zapewne nie było zatem pełne. Być może chmury przesłoniły tylko słońce. Niemniej zapewne lepiej będzie uciec w takiej chwili niż przy słonecznej pogodzie, jaka panowała rano. Nadal spacerowałem po pokoju.

— Jest pan sam w Ul Qomie — zauważyła Yolanda. — Co pan może zrobić?

— Ufasz mi? — zapytałem, wreszcie na nią spoglądając.

— Nie.

— To fatalnie. Nie masz wyboru. Wydostanę cię stąd. Nie jestem tu w swoim żywiole, ale…

— Co pan zamierza?

— Wydostanę cię stąd i przewiozę na mój teren, gdzie mam wpływ na wydarzenia. Do Besźel. — Sprzeciwiła się, mówiąc, że nigdy tam nie była, a Orciny kontroluje oba miasta, ponieważ oba nadzoruje Przekroczeniówka. Przerwałem jej. — Cóż innego ci pozostaje? Besźel to moje miasto. Znam tamtejszy system. Tutaj nie mam kontaktów. Nie wiem, do kogo się zwrócić. Ale potrafię cię przetransportować do Besźel, a ty możesz mi pomóc.

— Nie…

— Zamknij się, Yolando. Aikam, nie ruszaj się z miejsca. — Nie było czasu na bierność. Yolanda miała rację. Nie mogłem jej obiecać nic poza tym, że spróbuję. — Mogę cię wydostać, ale nie w tej chwili. Daj mi dzień. Zaczekaj tu. Aikam, musisz rzucić robotę w Bol Ye’an. Od tej chwili twoim zadaniem jest siedzieć tu i pilnować Yolandy. — Nie będzie zbyt dobrym obrońcą, ale w Boi Ye’an jego zachowanie przyciągnęło już moją uwagę i wkrótce za mną podążyliby inni. — Wrócę. Rozumiesz? Wrócę i wydostanę was stąd. — Yolanda miała zapas puszek wystarczający na kilka dni. W mieszkaniu był ten pokoik, służący za salon i sypialnię, a także drugi, jeszcze mniejszy i pełen wilgoci, oraz kuchnia bez gazu i prądu. Łazienka nie funkcjonowała, ale przeżyją to przez jakiś czas. Aikam napełnił w jakimś hydrancie kilka wiader wodą do spłukiwania. Przyniósł też sporo odświeżaczy powietrza, które przynajmniej zmieniały ton smrodu. — Zostańcie tu — powtórzyłem. — Wrócę. — Aikam rozpoznał cytat ze Schwarzeneggera, mimo że mówiłem po angielsku. Powtórzyłem dla niego to słowo z austriackim akcentem. Yolanda nie załapała, o co chodzi. — Wydostanę was — zapewniłem ją raz jeszcze.

Zszedłem na parter i sprawdziłem kilka kolejnych drzwi, aż wreszcie znalazłem puste mieszkanie. Pożar uszkodził je już dawno, ale w środku nadal cuchnęło węglem. Wszedłem do kuchni i przyglądałem się przez wybite okna najbardziej upartym dzieciom, niechcącym zejść z deszczu. Stałem tam przez dłuższy czas, zaglądając we wszystkie cienie, które zdołałem zauważyć. Nie widziałem nikogo poza dzieciakami. Schowałem dłonie w rękawach na wypadek, gdyby w ramach zostały okruchy szyb i wyskoczyłem na dwór. Jeśli nawet któreś z dzieci mnie zauważyło, nie zareagowało w żaden sposób.

Wiedziałem, jak się upewnić, że nikt mnie nie śledzi. Szedłem szybko krętymi, bocznymi uliczkami blokowiska, mijając puszki na śmieci i samochody, graffiti i place zabaw, aż wreszcie dotarłem do uliczki, która była ślepa na planie zarówno Ul Qomy, jak i Besźel. Odetchnąłem lekko z ulgi, widząc, że nie jestem tu jedynym przechodniem, a potem ruszyłem przed siebie, jak wszyscy wkoło poruszając się szybkim krokiem kogoś, kto ucieka przed deszczem. Wreszcie włączyłem komórkę. Telefon wyświetlił długą, wyglądającą jak wyrzut, listę nieodebranych wiadomości. Wszystkie były od Dhatta. Byłem piekielnie głodny i nie bardzo wiedziałem, jak wrócić na starówkę. Kręciłem się przez pewien czas po okolicy, szukając stacji metra. Nie znalazłem jej, ale za to trafiłem na budkę telefoniczną.

— Dhatt.

— Mówi Borlú.

— Kurwa, gdzie jesteś? Gdzie się podziewałeś? — Był zły, ale mówił konspiracyjnym głosem, z każdą chwilą coraz cichszym, a nie głośniejszym. To był dobry znak. — Kurwa, próbowałem się do ciebie dodzwonić już od paru godzin. Czy wszystko… Nic ci się nie stało? Co tu jest grane, do chuja?

— Ze mną wszystko w porządku, ale…

— Coś się wydarzyło?

W jego głosie słyszałem gniew, ale nie tylko.

— Ehe, coś się wydarzyło. Nie mogę o tym mówić.

— Nie pierdol.

— Słuchaj. Tylko posłuchaj. Muszę z tobą porozmawiać, ale nie mam teraz czasu. Chcesz się dowiedzieć, co się stało, to spotkaj się ze mną, hm — przyjrzałem się swojemu planowi — na Kaing Shé, na placu przy dworcu. I, Dhatt, nie przyprowadzaj nikogo ze sobą. To poważna sprawa. Kryje się za nią więcej, niż ci się zdaje. Nie wiem, z kim mogę bezpiecznie rozmawiać. Pomożesz mi czy nie?

Kazałem mu czekać całą godzinę, obserwując go zza rogu. Z pewnością spodziewał się, że tak zrobię. Dworzec Kaing Shé jest największy w mieście, a na placu przed nim roi się od gości siedzących w kawiarniach, ulicznych artystów oraz klientów kupujących płyty DVD oraz elektroniczne akcesoria w ulicznych budkach. Besźański miejscowtór placu również nie był zupełnie pusty, dlatego w grostopicznej bliskości znajdowali się również niedostrzegalni obywatele Besźel. Zatrzymałem się w cieniu jednego z kiosków z papierosami, ukształtowanego na podobieństwo prowizorycznego ulqomańskiego szałasu, jakie często ongiś widywano na mokradłach, gdzie biedacy szukali odpadków w przeplotowych błotach. Zauważyłem, że Dhatt szuka mnie wzrokiem, ale nie pokazywałem się mu, dopóki nie zrobi się ciemno, by sprawdzić, czy do kogoś zadzwoni — nie zrobił tego — albo czy przekaże komuś ręczne sygnały — tego również nie zrobił. Jego twarz zasępiała się coraz bardziej. Pił kolejne herbaty, wpatrując się w cienie. W końcu wyszedłem z ukrycia i wykonałem kilka regularnych ruchów ręką, przyciągając jego uwagę. Potem wezwałem go skinieniem.