Выбрать главу

— Co tu, kurwa, jest grane? — zapytał. — Dzwonił do mnie twój szef. I Corwi. Kim ona właściwie jest, do cholery? Co się dzieje?

— To zrozumiałe, że się gniewasz. Mimo to mówisz cicho, a to znaczy, że jesteś ostrożny i chcesz się dowiedzieć, co jest grane. Masz rację. Coś się wydarzyło. Znalazłem Yolandę.

Kiedy mu oznajmiłem, że nie zdradzę miejsca jej pobytu, wściekł się tak bardzo, że groził mi międzynarodowym incydentem.

— Kurwa, to nie twoje miasto — mówił. — Przyjechałeś do nas i korzystasz z naszych zasobów, więc musisz się z nami dzielić wynikami, do chuja.

Niemniej nadal mówił cicho i szedł obok mnie. Poczekałem, aż jego gniew trochę osłabnie, i wyjaśniłem mu, czego się boi Yolanda.

— Obaj wiemy, że nie możemy jej zapewnić bezpieczeństwa — dodałem. — Daj spokój, żaden z nas nie wie, co naprawdę jest grane. Jaką rolę w tym grają unifi, nacjonaliści, bomba i Orciny. Kurwa, Dhatt, niewykluczone… — Wlepił we mnie zdziwione spojrzenie. — O cokolwiek tu chodzi — dodałem więc, rozglądając się wokół, by zademonstrować, że chodzi mi o wszystko, co się dzieje — ślady prowadzą w jakieś paskudne miejsce.

Obaj umilkliśmy na chwilę.

— To dlaczego mi o tym mówisz?

— Dlatego, że kogoś potrzebuję. Ehe, masz rację, to może okazać się błędem. Jesteś jedyną osobą zdolną zrozumieć… skalę tego, co może się dziać. Chcę wydostać stąd Yolandę. Posłuchaj, tu nie chodzi o Ul Qomę. Naszym władzom wcale nie ufam bardziej. Chcę wydostać tę dziewczynę z obu miast. A tutaj tego nie zrobię. To nie mój teren. Tu ją obserwują.

— Może ja mógłbym to zrobić?

— Zgłaszasz się na ochotnika? — Nie odpowiedział. — Rozumiem. Ja się zgłaszam. U siebie mam kontakty. Jeśli ktoś jest gliną tak długo jak ja, wyrabia sobie różne lewe dojścia. Potrafię ukryć Yolandę. W Besźel będę mógł z nią porozmawiać i może znaleźć w tym wszystkim jakiś sens. Nie chodzi o to, że macie ją nam oddać. Wręcz przeciwnie. Jeśli przeniesiemy ją w bezpieczne miejsce, będziemy mieli większe szanse uniknąć nieprzyjemnych zaskoczeń. Może wreszcie się dowiemy, co jest grane.

— Mówiłeś, że Mahalia narobiła sobie wrogów w Besźel. Myślałem, że chcesz ich za to dorwać.

— Nacjonalistów? To chyba już nie ma sensu. Po pierwsze, dlatego, że cała ta sprawa wykracza poza możliwości Syedra i jego chłopaków, po drugie, bo Yolanda nie może mieć wrogów w Besźel. Nigdy tam nie była. U siebie będę mógł wykonać swoją robotę. — „Mógłbym nawet wykroczyć poza jej granice, pociągnąć za odpowiednie sznurki i wykorzystać znajomości”. — Nie chodzi o to, że chcę cię wykluczyć ze śledztwa, Dhatt. Powiem ci o wszystkim, czego się od niej dowiedziałem. Może nawet wrócę tu i razem dorwiemy winnych, ale najpierw chcę zabrać stąd tę dziewczynę. Ona się śmiertelnie boi, Dhatt, i czy rzeczywiście możemy powiedzieć, że nie ma powodu?

Starszy detektyw cały czas potrząsał głową. Nie zgadzał się z moimi słowami ani im nie zaprzeczał.

— Wysłałem ludzi do unifów — odezwał się po dłuższej chwili. — Jaris zniknął bez śladu. Nawet nie znamy prawdziwego nazwiska tego skurwysynka. Jeśli któryś z jego kumpli wie, gdzie się podział, albo słyszał, że się spotykał z Mahalią, to nic nam nie powiedział.

— Wierzysz im?

Wzruszył ramionami.

— Sprawdzamy wszystkich, ale nic nie możemy znaleźć. Chyba gówno wiedzą. Łatwo zauważyć, że paru z nich znało „Maryę”, ale większość nigdy nie widziała jej na oczy.

— To wszystko wykracza poza ich możliwości.

— Bez obaw, z pewnością coś kombinują. Nasze wtyki informują nas, że planują zrobić to czy tamto, zlikwidować granice, rozpocząć rewolucję…

— Nie o tym mówimy. Takie rzeczy słyszy się ciągle.

Umilkł, słuchając, jak ponownie wyliczałem mu wszystko, co się stało. Zwalnialiśmy w mroku i przyśpieszaliśmy w blasku latarń. Kiedy powiedziałem, że według Yolandy Mahalia uważała, że Bowdenowi również grozi niebezpieczeństwo, zatrzymał się nagle. Staliśmy przez chwilę bez ruchu, nie odzywając się ani słowem.

— Dzisiaj, kiedy spędzałeś czas na rozmówkach z tą małą paranoiczką, my przeszukaliśmy mieszkanie Bowdena. Nie znaleźliśmy żadnych śladów włamania ani walki. Absolutnie nic. Jedzenie odłożone na później, otwarta książka leżąca na krześle grzbietem do góry. A na biurku list.

— Od kogo?

— Yallya powiedziała, że możesz coś wiedzieć na ten temat. Autor się nie podpisał. List nie jest po illitańsku. To tylko jedno słowo. Z początku myślałem, że to dziwnie wyglądający alfabet besźański, ale się myliłem. To pismo poprzedników.

— Co? I co to za słowo?

— Pokazałem je profesor Nancy. Powiedziała, że to stara wersja pisma i nigdy takiej nie widziała, więc nie może niczego przysiąc i bla, bla, bla. Była jednak przekonana, że to ostrzeżenie.

— Przed czym?

— Po prostu ostrzeżenie. Coś jak czaszka i piszczele. Słowo, które symbolizuje groźbę.

Zrobiło się już tak ciemno, że nie widzieliśmy wyraźnie swych twarzy. Nieświadomie zaprowadziłem nas blisko skrzyżowania z jednolicie besźańską ulicą. Na przeoczane przeze mnie przysadziste budynki padało brązowawe światło latarń, a nad głowami spowitych w długie płaszcze przechodniów kołysały się szyldy barwy sepii. Na tle ulqomańskiej ulicy skąpanej w blasku sodowych lamp, gdzie na oszklonych wystawach spoczywały importowane towary, besźańska przecznica wyglądała jak cień odległej przeszłości.

— A kto mógłby użyć takiego…

— Kurwa, nie próbuj mi mówić o tajemnych miastach. Tylko nie to. — Dhatt wyglądał jak człowiek udręczony, wręcz zaszczuty. Jakby zbierało mu się na mdłości. Odwrócił się i wcisnął w kąt drzwi, kilkakrotnie uderzając pięścią w otwartą dłoń. — Co to wszystko znaczy, do chuja? — zapytał, spoglądając w ciemność.

Co żyło tak, jak żyliby orcinianie, jeśli uwierzyć słowom Yolandy i Mahalii? Coś małego, ale potężnego, ukrytego w zakamarkach większego organizmu. Coś gotowego zabijać. Pasożyt. Bezlitosne miasto-kleszcz.

— Nawet jeśli… Nawet jeśli, powiedzmy, coś jest nie w porządku z moimi i z twoimi ludźmi… — zaczął po chwili Dhatt.

— Jeśli ktoś ma ich w ręku. Przekupił ich.

— Ehe. Nawet jeśli.

Nasze szepty zagłuszało dobiegające zza granicy zgrzytanie besźańskich drzwiczek, poruszających się na wietrze nad naszymi głowami.

— Yolanda jest przekonana, że Przekroczeniówka to Orciny — stwierdziłem. — Nie chcę powiedzieć, że się z nią zgadzam, sam nie wiem, co właściwie chcę powiedzieć, ale obiecałem, że ją stąd wydostanę.

— Przekroczeniówka zrobiłaby to szybciej.

— Jesteś gotowy przysiąc, że Yolanda nie ma racji? Zapewnić z całą szczerością, że nic jej z tej strony nie grozi? — pytałem szeptem. To były niebezpieczne słowa. — Na razie Przekroczeniówka nie ma pretekstu do ingerencji, bo nikt jeszcze nie przekroczył, i Yolanda wolałaby, żeby tak zostało.