Выбрать главу

— Nie za późno. Nie o drugiej w nocy.

— Cholernie mnie to cieszy.

— Wtedy bylibyśmy na przejściu zupełnie sami. Ale też nie pośrodku dnia. Zbyt wielkie ryzyko, że ktoś nas pozna. — Po zmierzchu. — O ósmej — zdecydowałem. — Jutro wieczorem.

Była zima i szybko robiło się ciemno. Na przejściu nadal będą tłumy, ale wszystko spowije senny półmrok. Łatwo umkniemy uwadze innych.

* * *

Nasza praca nie ograniczała się do lewych sztuczek. Niektóre zadania musieliśmy wykonać. Przygotować raporty o stanie śledztwa i skontaktować się z rodzinami. Przyglądałem się Dhattowi przy pracy, od czasu do czasu udzielając mu sugestii pomagających skomponować uprzejmy, beztreściowy list z wyrazami żalu, adresowany do państwa Geary. Kontaktowanie się z nimi było obecnie zadaniem ulqomańskiej militsyi. Nie poczułem się lepiej na myśl, że mój duch znajduje się w tym liście, obserwuje ich zza słów przypominających szkło weneckie, a oni nie mogą zobaczyć mnie, jednego z jego autorów.

Opowiedziałem Dhattowi o miejscu — nie znałem adresu, ale opisałem mu w przybliżeniu topografię i rozpoznał je — położonym w parku w niewielkiej odległości od mieszkania, w którym ukrywała się Yolanda. Powiedziałem mu, żeby spotkał się tam ze mną jutro wieczorem.

— Jeśli ktoś będzie pytał, powiedz, że siedzę nad papierami w hotelu. Wyjaśnij, że w Besźel musimy się użerać z mnóstwem niedorzecznej biurokracji, więc mam co robić.

— Kurwa, cały czas mówimy tylko o tym, Tyad. — Dhatt był tak pobudzony, że nie mógł usiedzieć w miejscu. Gryzł się faktem, że nie wie, komu można zaufać, nie ma do kogo się zwrócić. — Może to twoja wina, a może nie, ale podejrzewam, że do końca kariery będę wygłaszał pierdolone pogadanki w szkołach.

Obaj się zgadzaliśmy, że Bowden najprawdopodobniej już nie zadzwoni, ale pół godziny po północy telefon biednej Yallyi znowu się odezwał. Byłem pewien, że to Bowden, chociaż nic nie powiedział. Tuż przed siódmą rano zadzwonił znowu.

— Pana głos nie brzmi najlepiej, doktorze.

— Co się dzieje?

— I jak pan zdecydował?

— Jedziecie do Besźel? Yolanda jest z wami? Ona też tam będzie?

— Ma pan jedną szansę, doktorze. — Zapisałem w notesie umówione czasy. — Jeśli nie chce pan, żebym po pana przyjechał, proszę czekać pod głównym wejściem do Hali Łącznikowej o siódmej wieczorem.

Przerwałem połączenie. Próbowałem robić notatki, nakreślić plan na papierze, ale nie byłem w stanie pracować. Bowden już więcej nie dzwonił. Zjadłem wczesne śniadanie, cały czas trzymając telefon w ręce albo kładąc go na blacie tuż obok. Nie wymeldowałem się z hotelu. Lepiej nie zdradzać swoich planów. Przerzuciłem ubrania, by sprawdzić, czy nie ma wśród nich czegoś, czego wolałbym nie zostawiać. Nic takiego nie znalazłem. Zabrałem tylko swój nielegalny egzemplarz Między miastem a miastem i na tym koniec.

Na dotarcie do kryjówki Yolandy i Aikama poświęciłem niemal cały dzień. Swój ostatni dzień w Ul Qomie. Kilkakrotnie pojechałem taksówkami aż na krańce miasta.

— Długo pan tu zostanie? — zapytał ostatni taksówkarz.

— Parę tygodni.

— Spodoba się tu panu — zapewnił, mówiąc po illitańsku z entuzjazmem początkującego. — To najlepsze miasto na świecie.

Był Kurdem.

— To niech mi pan pokaże swoje ulubione miejsca. Nie będzie pan miał kłopotów? — zapytałem. — Słyszałem, że nie wszyscy tu lubią cudzoziemców…

Prychnął lekceważąco.

— Mnóstwo tu durniów, ale to i tak najlepsze miasto.

— Długo już pan tu jest?

— Cztery lata z kawałkiem. Jeden rok w obozie…

— Obozie dla uchodźców?

— Ehe, w obozie, a potem trzyletni kurs, żeby dostać obywatelstwo. Nauka illitańskiego i, no wie pan, przeoczania tego drugiego miejsca, żeby nie przekroczyć.

— Nie chciał się pan wybrać do Besźel?

Znowu prychnął pogardliwie.

— A co tam jest? Ul Qoma jest najlepsza. — Zabrał mnie pod orchidarium i pod stadion Xhincis Kann. Z pewnością nieraz już woził turystów w te miejsca, ale gdy zapytałem go, co sam lubi najbardziej, zaczął mi pokazywać ogródki działkowe, w których oprócz rodowitych ulqoman siedzieli zajęci grą w szachy ci spośród Kurdów, Pakistańczyków, Somalijczyków i przybyszy z Sierra Leone, którym udało się spełnić surowe warunki uzyskania wstępu do miasta. Członkowie różnych społeczności spoglądali na siebie nawzajem z uprzejmą niepewnością. Na skrzyżowaniu kanałów taksówkarz, uważając, by nie powiedzieć nic jednoznacznie nielegalnego, pokazał mi miejsce, gdzie jednostki z dwóch miast, statek wycieczkowy z Ul Qomy i kilka niezauważalnych besźańskich barek transportowych, wymijały się na wodzie. — Widzi pan? — zapytał.

Mężczyzna stojący po drugiej stronie pobliskiej śluzy, na wpół ukryty wśród tłumu i niskich, miejskich drzewek, patrzył prosto na nas. Spojrzałem mu w oczy — przez chwilę nie byłem pewien, ale potem zdecydowałem, że na pewno przebywa w Ul Qomie, więc nie popełniłem przekroczenia — lecz zaraz odwrócił wzrok. Próbowałem śledzić go wzrokiem, ale szybko zniknął mi z oczu.

Dokonując wyboru między różnymi proponowanymi przez kierowcę atrakcjami, pamiętałem, by trasa za każdym razem przecinała całe miasto. Przyglądałem się w lusterku jego zachwyconej nieoczekiwanym zarobkiem twarzy. Jeśli śledzili nas jacyś agenci, musieli być bardzo zręczni i ostrożni. Po trzech godzinach zapłaciłem absurdalną cenę w walucie znacznie twardszej od tej, w której sam zarabiałem, i kazałem się wysadzić w miejscu, gdzie dziwki stały pod tanimi sklepami ze starzyzną. Za rogiem zaczynało się blokowisko, w którym ukrywali się Yolanda i Aikam.

Przez chwilę myślałem, że zwiali. Zamknąłem oczy, ale nie przestałem powtarzać szeptem pod drzwiami:

— To ja, Borlú, to ja.

Wreszcie drzwi się otworzyły i Aikam wpuścił mnie do środka.

— Przygotuj się — poleciłem Yolandzie. Wydawała mi się jeszcze brudniejsza niż wtedy, gdy widziałem ją poprzednio, a także chudsza i bardziej podobna do wystraszonego zwierzęcia. — Weź dokumenty. Bądź gotowa zgadzać się ze wszystkim, co ja i mój partner powiemy straży granicznej. I niech twój chłopak pogodzi się z myślą, że nie jedzie z nami, bo nie zamierzamy urządzać sceny pożegnania w Hali Łącznikowej. Wywozimy cię z miasta.

* * *

Kazała Aikamowi zostać w pokoju. Z początku wyglądało na to, że jej nie posłucha, ale w końcu go zmusiła. Nie ufałem mu, nie byłem pewien, czy nie narobi kłopotów.

Raz po raz dopytywał się, dlaczego nie może jechać z nami. Yolanda pokazała mu, że zapisała jego numer, i obiecała, że zadzwoni do niego z Besźel, a potem z Kanady. Dopiero po kilku takich zapewnieniach zgodził się zostać. Stał jak coś porzuconego i przyglądał się z przygnębieniem, jak zamykamy za sobą drzwi. Potem ruszyliśmy szybko przez ciemniejący park ku miejscu, gdzie czekał na nas Dhatt w nieoznakowanym policyjnym samochodzie.

— Witaj, Yolando. — Siedzący za kierownicą starszy detektyw przywitał ją skinieniem głowy. — Narobiłaś mi od cholery kłopotów. — Potem kiwnął głową do mnie i ruszył. — O co tu chodzi, do cholery? Kto cię tak wkurzył, panno Rodriguez? Spieprzyłaś całe moje życie. Przez ciebie zgodziłem się współpracować z tym cudzoziemskim świrem. Ubrania są z tyłu — oznajmił. — Oczywiście wyrzucą mnie za to z roboty. — Całkiem możliwe, że nie przesadzał. Yolanda gapiła się na niego, aż wreszcie zerknął w lusterko i warknął: — Wydaje ci się, że będę podglądał, do cholery? — Skuliła się na tylnym siedzeniu i zaczęła ściągać ubranie, by je zastąpić nawet nieźle pasującym mundurem militsyi. — Panno Rodriguez, proszę słuchać poleceń i trzymać się blisko. Może się zjawić jeszcze jeden gość i dla niego również mamy takie ładne ubranko. A to dla ciebie, Borlú. Może nam oszczędzić kłopotów. — Na kurtce naszyto godło militsyi. Rozprostowałem materiał, by było wyraźnie widoczne. — Kurwa, szkoda, że nie ma epoletów. Mógłbym cię zdegradować.