Выбрать главу

Nie próbował kluczyć, nie popełnił błędu typowego dla tych, którzy są czegoś winni i mają powody do obaw. Jechał wolniej i ostrożniej niż otaczające nas samochody. Wybierał główne ulice, a także migał reflektorami, gdy inni kierowcy mu przeszkadzali, zgodnie z ulqomańskim zwyczajem. Te sygnały agresywnego gniewu przypominały uliczny alfabet Morse’a: błysk, błysk, zajechałeś mnie, błysk, błysk, błysk, zdecyduj się.

— Zadzwonił jeszcze raz — poinformowałem cicho Dhatta. — Może się zjawić. W takim przypadku…

— No dobra, powiedz to jeszcze raz, niszczycielu mojej kariery. W takim przypadku przejdzie granicę z nami, tak?

— Musi się stąd wydostać. Masz dla niego dokumenty?

Zaklął i walnął pięścią w kierownicę.

— Kurwa, naprawdę żałuję, że nie przyszedł mi do głowy żaden pomysł na wykręcenie się od tego pierdolonego syfu. Mam nadzieję, że skurwysyn się nie zjawi. Że dorwie go Orciny. — Yolanda gapiła się na niego ze zdumieniem. — Sprawdzę, kto ma służbę. Bądź gotowy sięgnąć do portfela. Kurwa, w ostateczności dam mu swoje dokumenty.

Zobaczyliśmy Halę Łącznikową, widoczną ponad dachami budynków, za przewodami telefonicznymi i zaporami balonowymi na kilka dobrych minut przed dotarciem na miejsce. Najpierw minęliśmy, przeoczając ją najlepiej, jak potrafiliśmy, zwróconą tyłem do Ul Qomy besźańską część budynków. Kolejki besźan i wracających do domu ulqoman posuwały się naprzód z pełną irytacji cierpliwością. Gdzieś błyskał kogut besźańskiego radiowozu. Byliśmy zobowiązani przeoczać to wszystko i robiliśmy to, ale nie mogliśmy zapomnieć, że wkrótce znajdziemy się po tamtej stronie. Okrążyliśmy ogromny gmach, docierając do alei Ul Maidin i wejścia położonego naprzeciwko Świątyni Nieuniknionego Światła. Kolejka jadących do Besźel pojazdów posuwała się powoli naprzód. Dhatt zaparkował krzywo, wjeżdżając na krawężnik z typową dla militsyi ostentacją, a potem wysiadł, machając kluczykami. Wmieszaliśmy się w tłum zmierzający na wielki plac przed Halą Łącznikową.

Funkcjonariusze na pierwszym posterunku nie pytali nas o nic. Nie odezwali się ani słowem, gdy przedzieraliśmy się przez szeregi ludzi i omijaliśmy stojące samochody. Przeprowadzili nas przez służbowe przejście do wnętrza Hali Łącznikowej. Pochłonął nas ogromny budynek.

Gdy tylko znaleźliśmy się w środku, rozejrzałem się na wszystkie strony. Obaj nie zatrzymywaliśmy spojrzeń nawet na chwilę. Szedłem za Yolandą. Mundur wyraźnie krępował jej ruchy. Przyglądałem się handlarzom sprzedającym żywność i ciuchy, strażnikom, turystom, bezdomnym oraz milicjantom. Wybraliśmy najbardziej dostępne z wielu wejść, szerokie i proste, nakryte starym, ceglanym sklepieniem. Dobrze było stamtąd widać ogromne wnętrze hali oraz tłumy napierające z obu stron na posterunek graniczny. Tych, którzy chcieli przejść z Besźel do Ul Qomy, było wyraźnie więcej.

Po dotarciu do tego punktu obserwacyjnego po raz pierwszy od dłuższego czasu nie musieliśmy przeoczać sąsiedniego miasta. Mogliśmy się gapić na drogę łączącą je z Ul Qomą, granicę, pas ziemi niczyjej, drugą granicę, a potem samo Besźel. Leżało na wprost przed nami. Czekały na nas niebieskie światła, siny odcień Besźel, ledwie widoczny za opuszczonym szlabanem dzielącym od siebie oba państwa, ten sam radiowóz, który przeoczyliśmy przed kilkunastoma minutami. Gdy ruszyliśmy przed siebie, zauważyłem stojącą na podwyższeniu, z którego besźańscy pogranicznicy obserwowali tłum, kobietę w mundurze policzai. Była jeszcze bardzo daleko, po besźańskiej stronie szlabanów.

— Corwi. — Nie zdawałem sobie sprawy, że wypowiedziałem jej nazwisko na głos, dopóki Dhatt na mnie nie spojrzał.

— To ona? — zapytał. Chciałem mu odpowiedzieć, że kobieta jest za daleko, bym mógł mieć pewność. — Chwileczkę — dodał jednak. Oglądał się za siebie. Oddzieliliśmy się nieco od zmierzającego do Besźel tłumu, staliśmy między kolejkami pieszych a szeregiem powoli posuwających się naprzód pojazdów. Dhatt miał rację. W jednym ze stojących za nami mężczyzn było coś podejrzanego. Jego wygląd nie przyciągał uwagi. Nieznajomy kulił się na zimnie, spowity w bury ulqomański płaszcz. Niemniej zbliżał się ukradkiem do nas, przecinając pod kątem kolejkę pieszych. Zauważyłem za jego plecami niezadowolone twarze. Przepychał się ku nam. Yolanda zobaczyła, że na niego patrzymy, i jęknęła cicho. — Ruszaj — warknął Dhatt. Wsparł dłoń na plecach kobiety i popchnął ją w stronę wejścia do tunelu. Zauważyłem jednak, że śledząca nas postać również próbuje przyśpieszyć, w takim stopniu, w jakim pozwalał na to otaczający ją tłum. Nieznajomy zbliżał się do nas. Odwróciłem się i podążyłem ku niemu.

— Przeprowadź ją na drugą stronę granicy — poleciłem Dhattowi, nie oglądając się na niego. — Yolando, idź w stronę tej kobiety zpoliczai. — Przyśpieszyłem kroku. — Ruszaj.

— Niech pan zaczeka — sprzeciwiła się dziewczyna, ale usłyszałem, że Dhatt ją skarcił. Skupiłem uwagę na zbliżającym się mężczyźnie. Z pewnością zauważył, że idę ku niemu. Zawahał się i wsadził rękę za pazuchę. Sięgnąłem do pasa, ale przypomniałem sobie, że w tym mieście nie wolno mi nosić broni. Tamten cofnął się o krok albo dwa. Potem uniósł ręce i odwinął zasłaniający twarz szalik. Zawołał mnie po nazwisku. To był Bowden.

Wyciągnął coś — pistolet, zwisający mu w palcach, jakby Bowden był na niego uczulony. Skoczyłem ku niemu i usłyszałem za plecami nagły wydech. Potem rozległ się drugi, a za nim krzyki. Dhatt wołał mnie po nazwisku.

Bowden kierował spojrzenie w jakiś punkt położony za mną. Obejrzałem się. Dhatt przykucnął między samochodami w odległości kilku metrów. Pochylał się nisko, wrzeszcząc na cały głos. Ludzie w samochodach również pochylali głowy. Ich krzyki rozprzestrzeniały się na kolejki pieszych w Besźel i w Ul Qomie. Dhatt pochylał się nad leżącą bezwładnie na ziemi Yolandą. Nie widziałem jej wyraźnie, ale na twarzy miała krew. Starszy detektyw trzymał się za bark.

— Oberwałem! — zawołał. — Yolanda… Światło, Tyad, zastrzelili ją…

Gdzieś daleko doszło do nagłego zamieszania. Besźański tłum kłębiący się na drugim końcu ogromnej hali ogarnęła zwierzęca panika. Ludzie uciekali od kogoś, kto opierał się na czymś, nie, unosił to w obu rękach. Celował z karabinu.

Rozdział dwudziesty drugi

Rozległ się kolejny cichy, nagły dźwięk, ledwie się przebijający przez krzyki. Strzał, wyciszony przez tłumik albo akustykę hali. Gdy jednak go usłyszałem, skoczyłem już na Bowdena i przewróciłem go na ziemię. Dźwięk uderzającego w ścianę pocisku był głośniejszy od samego strzału. Odłamki muru posypały się na wszystkie strony. Spanikowany Bowden dyszał ciężko. Ścisnąłem mocno jego nadgarstek, aż wypuścił broń. Nie pozwalałem mu wstać, uniemożliwiając snajperowi celny strzał.

— Padnij! Wszyscy padnij! — krzyczałem. Tłum osuwał się na kolana, tak ospale, że trudno w to było uwierzyć. W miarę jak ludzie uświadamiali sobie niebezpieczeństwo, kulili się i krzyczeli coraz głośniej. Usłyszałem odgłos hamującego gwałtownie samochodu, a potem kolejne zbiorowe westchnienie, gdy kula uderzyła w cegły.