Выбрать главу

Przycisnąłem Bowdena do nawierzchni.

— Tyad! — zawołał Dhatt.

— Mów do mnie — odkrzyknąłem. Wszędzie zaroiło się od strażników. Unosili broń, rozglądali się wokół, wykrzykiwali do siebie bezsensowne polecenia.

— Postrzelił mnie, ale to nic groźnego — odparł. — Yolanda dostała w głowę.

Uniosłem wzrok. Strzały umilkły. Wyprostowałem się nieco, spoglądając na ściskającego ranę Dhatta i martwą Yolandę. Uniosłem głowę jeszcze wyżej i ujrzałem, że militsya zmierza już do strzegącego trupa Dhatta. Po drugiej stronie granicy policjanci biegli ku miejscu, z którego padły strzały. Hamował ich jednak rozhisteryzowany tłum. Corwi rozglądała się na wszystkie strony. Czy mnie widziała? Krzyczałem. Zabójca uciekał.

Ludzie jemu również blokowali drogę, ale, gdy było to konieczne, wywijał karabinem jak maczugą i tłum się rozpraszał. Z pewnością wydano już rozkaz zablokowania wyjścia, ale jak szybko dotrą na miejsce? Zbieg dotarł już do części tłumu, która nie widziała, jak strzelał. Był dobry, zapewne więc porzuci broń, by zniknąć w ciżbie.

— Niech to diabli.

Ledwie widziałem zabójcę. Nikt nie próbował go zatrzymywać. Do wyjścia został mu jeszcze spory kawałek drogi. Przyjrzałem się uważnie jego włosom i ubraniu, zapamiętując każdy szczegół: ostrzyżony na jeża; szary dres z położonym kapturem, czarne spodnie. Nic z tego nie przyciągało uwagi. Czy zostawił już broń? Zagłębił się w tłumie.

Wstałem, trzymając w ręku pistolet Bowdena, śmieszny P38, ale naładowany i w dobrym stanie. Ruszyłem w stronę posterunku granicznego, lecz nie było szans, bym zdołał się przedostać w tym chaosie. Co gorsza, obie grupy pograniczników były podekscytowane i wymachiwały bronią. Nawet jeśli mundur pozwoli mi przejść przez ulqomański posterunek, besźanie z pewnością mnie zatrzymają. Zresztą zabójca był już zbyt daleko, bym zdołał go doścignąć. Zawahałem się.

— Dhatt, sprowadź pomoc przez radio — zawołałem. — Pilnuj Bowdena.

Potem odwróciłem się i pobiegłem w drugą stronę, do czekającego w Ul Qomie samochodu Dhatta.

Tłum usuwał mi się z drogi, zauważając mundur militsyi i pistolet, który trzymałem w dłoni, funkcjonariusze zaś widzieli, że jeden z nich kogoś ściga, dlatego nie próbowali mnie powstrzymywać. Włączyłem sygnał i ruszyłem w drogę.

Wcisnąłem gaz do dechy i pomknąłem wokół Hali Łącznikowej, omijając miejscowe i zagraniczne pojazdy. Syrena zbijała mnie z tropu. Nie byłem przyzwyczajony do ulqomańskiego sygnału. Jego „ya, ya, ya” brzmiało bardziej jękliwie od naszego alarmu. Zabójca z pewnością przedzierał się przez tunel wypełniony przerażonymi, zdezorientowanymi ludźmi. Światła i dźwięk syreny otwierały mi drogę. W Ul Qomie ustępowano mi ostentacyjnie, na besźańskim miejscowtórze ulicy zaś z niewypowiedzianą paniką, zwykle towarzyszącą u nas zagranicznym dramatom. Poruszyłem gwałtownie kierownicą. Samochód skręcił w prawo, podskakując na besźańskich torach tramwajowych.

Gdzie była Przekroczeniówka? Ale przecież nie popełniono przekroczenia.

Nie popełniono przekroczenia, mimo że zamordowano kobietę na oczach wszystkich, strzałem zza granicy. To było zabójstwo i usiłowanie zabójstwa, ale pociski przemknęły nad przejściem granicznym w Hali Łącznikowej. To było okrutne, podłe, wyrafinowane morderstwo, ale zamachowiec podjął wszelkie możliwe kroki, by uniknąć przekroczenia. Wybrał miejsce, w którym mógł legalnie patrzeć z Besźel na Ul Qomę, i wycelował wzdłuż jedynej trasy łączącej ze sobą oba miasta. Można powiedzieć, że zbrodnię zaplanowano z wręcz przesadnym poszanowaniem dla granic miast, membrany dzielącej od siebie Ul Qomę i Besźel. Nie było przekroczenia i Przekroczeniówka nie miała prawa się wtrącać. Tylko besźańska policja znajdowała się w tym samym mieście, co zabójca.

Ponownie skręciłem w prawo i wróciłem w miejsce, gdzie znajdowałem się przed godziną. W Ul Qomie była to ulica Weipay, stanowiąca przeplot z besźańskim wejściem do Hali Łącznikowej. Podjechałem tak blisko wejścia, jak tylko pozwolił mi tłum, a potem zahamowałem gwałtownie. Wysiadłem i wskoczyłem na dach samochodu. Wkrótce ulqomańscy funkcjonariusze zapytają mnie — swego domniemanego kolegę — co właściwie robię, ale na razie stałem na dachu. Po chwili wahania postanowiłem, że nie będę się gapił na uciekających z tunelu besźan. Rozglądałem się wkoło, obserwując Ul Qomę. Dopiero po chwili skierowałem wzrok w kierunku hali, nie zmieniając wyrazu twarzy ani w żaden inny sposób nie zdradzając, że interesuje mnie drugie miasto. Nikt nie mógłby się do mnie przyczepić. Na moje nogi padały czerwone i niebieskie światła alarmowe.

Pozwoliłem sobie zauważyć, co się dzieje w Besźel. Nadal znacznie więcej ludzi próbowało wejść do Hali Łącznikowej, niż ją opuścić, ale w miarę narastania paniki pojawił się niebezpieczny przeciwprąd. Doszło do zamieszania, obie grupy mieszały się ze sobą, ludzie niewiedzący, co zobaczyli albo usłyszeli, blokowali drogę tym, którzy świetnie wiedzieli, co się stało, i próbowali uciekać. Ulqomanie przeoczali besźańską kotłowaninę, odwracali wzrok i przechodzili na drugą stronę ulicy, omijając szerokim łukiem zagraniczne kłopoty.

— Cofać się, cofać…

— Wpuśćcie nas, co jest…?

Pośród grupek spanikowanych uciekinierów wypatrzyłem śpieszącego się mężczyznę. Przyciągnął moją uwagę, ponieważ bardzo się starał nie biec zbyt szybko ani nie unosić głowy za wysoko. Pomyślałem, że to zabójca, potem, że to nie on, a na koniec znowu, że on. Przepchnął się przez ostatnią rozwrzeszczaną rodzinę i przez chaotyczny kordon besźańskiej policzai. Funkcjonariusze usiłowali przywrócić porządek, nie wiedząc, co właściwie powinni robić. Mężczyzna przeszedł obok nich, odwrócił i oddalił szybkim, ale nie nazbyt szybkim krokiem.

Z moich ust musiał się wyrwać jakiś dźwięk, bo odległy o kilkadziesiąt metrów zabójca obejrzał się za siebie. Zauważyłem, że mnie zobaczył, a potem instynktownie przeoczył, z powodu mojego munduru, dlatego że byłem w Ul Qomie. Musiał coś jednak spostrzec, gdyż odwracając wzrok, przyśpieszył kroku. Widziałem go już kiedyś, ale nie potrafiłem sobie przypomnieć gdzie. Rozejrzałem się rozpaczliwie wokół, ale żaden z besźańskich policjantów nie wiedział, że to ścigany człowiek, a ja byłem w Ul Qomie. Zeskoczyłem z samochodu i ruszyłem szybko za mordercą.

Ulqoman odpychałem na boki, besźanie zaś próbowali mnie przeoczać, ale byli zmuszeni odsuwać się pośpiesznie. Zarejestrowałem ich zdziwione miny. Poruszałem się szybciej niż zabójca. Nie patrzyłem na ściganego, ale na jakieś obiekty w Ul Qomie, pozwalające mi utrzymać go w polu widzenia. Śledziłem go, ale nie skupiałem na nim spojrzenia, utrzymując się na granicy legalności. Gdy szedłem przez plac, dwóch ulqomańskich milicjantów zapytało mnie o coś, ale zignorowałem ich. Zabójca z pewnością usłyszał odgłos moich kroków. Gdy byłem kilkadziesiąt metrów od niego, odwrócił się nagle i otworzył oczy ze zdumienia. Nadal jednak zachowywał ostrożność i nie skupił na mnie spojrzenia. Zarejestrował moją obecność i ponownie skierował wzrok na Besźel, przyśpieszając kroku. Przetruchtał na ukos przez jezdnię, zmierzając ku ErmannStrász, ruchliwej ulicy położonej za prowadzącymi do Kolyub torami tramwajowymi. W Ul Qomie ulica, na której się znajdowaliśmy, nosiła nazwę Saq Umir. Ja również przyśpieszyłem.

Znowu się obejrzał i przyśpieszył jeszcze bardziej, przedzierając się przez besźański tłum. Co chwila patrzył na boki, zaglądając do oświetlonych kolorowym blaskiem świec kawiarni albo do księgarń. W Ul Qomie to były spokojne uliczki. Powinien był wejść do jakiegoś sklepu. Być może nie zrobił tego dlatego, że na chodnikach musiałby się przedzierać przez przeplotowy tłok. A może jego ciało buntowało się przeciwko myśli o szukaniu schronienia w ślepej uliczce. Zaczął biec.