Выбрать главу

— Kto przechowuje klucze nocą?

— Hm, to zależy. — Buidze bał się nas coraz mniej, ale nie sądziłem, by miał kłamać. — Wszystko jedno. To nieważne. Wszyscy czasem się tym zajmują. Ten, kto zostaje dłużej w pracy. Mamy grafik, ale oni zawsze go ignorują.

— A po oddaniu klucza strażnikom wychodzą?

— Tak.

— Natychmiast?

— Ehe. Na ogół. Mogą jeszcze zajrzeć na chwilę do gabinetu, pospacerować po terenie, ale z reguły nie siedząjuż długo.

— Po terenie?

— To jest park. Całkiem… ładny. — Wzruszył bezradnie ramionami. — Ale nie ma innej drogi wyjścia. Kilka metrów dalej zaczyna się alteracja. Muszą wchodzić tędy i zawsze ktoś ich sprawdza.

— Kiedy Mahalia ostatnio oddawała klucz?

— Nie pamiętam. Robiła to bardzo często.

— Ostatnio…

— W noc swego zniknięcia — odpowiedział po chwili namysłu.

— Niech pan pokaże mi listę mówiącą, kto kiedy to robił.

— Nie da rady! Mamy grafik, ale, jak już mówiłem, oni ciągle się zamieniają. — Otworzyłem najniższe szuflady. Między maleńkimi, prymitywnymi figurkami, lingamami poprzedników i starożytnymi pipetkami leżały owinięte w tkaninę drobiazgi. Dotykałem ich delikatnie. — Te są stare — stwierdził Buidze, patrząc na mnie. — Wykopano je dawno temu.

— Widzę — odparłem, czytając etykietki. Wszystkie przedmioty pochodziły z wczesnego okresu wykopalisk. Odwróciłem się, usłyszawszy, że ktoś wchodzi do pokoju. To była profesor Nancy. Zatrzymała się gwałtownie, gapiąc się na Ashila i na mnie. Spędziła w Ul Qomie wiele lat i potrafiła dostrzegać drobne szczegóły. Zdała sobie sprawę, co widzi. — Dzień dobry, pani profesor — powiedziałem. Skinęła głową. Popatrzyła na Buidzego, a on na nią. Skinęła głową i wyszła. — Kiedy Mahalia opiekowała się kluczami, zawsze po ich oddaniu wybierała się na spacer, prawda? — zapytałem. Buidze wzruszył ramionami ze zdziwioną miną. — I często proponowała, że to zrobi, choć to nie była jej kolej. Na pewno częściej niż jeden raz.

Wszystkie małe artefakty spowito w tkaninę. Nie grzebałem w szufladzie, ale pomacałem jej tył, zapewne nie zachowując przepisanej ostrożności.

Buidze przestępował nerwowo z nogi na nogę, ale nie próbował mnie powstrzymywać.

Z tyłu trzeciej szuflady od góry, gdzie spoczywały przedmioty wydobyte przed z górą rokiem, jedno z zawiniątek ustąpiło nagle pod moim palcem. Zamarłem w bezruchu.

— Powinno się wkładać rękawiczki — zaprotestował Buidze.

Odwinąłem tkaninę i znalazłem w środku owinięte w kawałek gazety drewienko, pokryte farbą i naznaczone śladami śrub. Nie starożytna rzeźba, lecz całkowicie bezwartościowy kawałek drzwi.

Buidze wytrzeszczył oczy. Uniosłem znalezisko pod światło.

— Która to dynastia? — zapytałem.

— Przestań — skarcił mnie Ashil. Wyszliśmy razem z magazynu. Buidze podążył za nami.

— Jestem Mahalią — oznajmiłem. — Właśnie zamknąłem magazyn. Zgłosiłem się na ochotnika, że to zrobię, chociaż kolej przypadała dzisiaj na kogoś innego. A teraz chodźmy się przejść.

Wyszedłem na dwór, omijając wykop o starannie oznakowanych warstwach. Pracujący w nim studenci gapili się na nas ze zdziwieniem. Potem wyszliśmy na pokryte gruzami historii pustkowia. Za nimi znajdowała się brama, którą otwierała uniwersytecka legitymacja. Przed nami również się otworzyła, z uwagi na to, kim byliśmy i gdzie się znajdowaliśmy. Weszliśmy do parku. Tak blisko wykopalisk rosły w nim tylko chaszcze i nieliczne drzewa. Widzieliśmy garstkę ulqoman, ale żaden nie był za blisko. Między wykopaliskami a zasadniczą częścią znajdującego się w Ul Qomie parku nie było nieprzerwanej ulqomańskiej przestrzeni. Wciskało się w nią Besźel.

Na granicach bezdrzewnego obszaru widzieliśmy besźan siedzących na głazach albo przy przeplotowym stawie. Tylko niewielkie obszary parku leżały w Besźel — kilkumetrowy pas biegnący wzdłuż granicy drzew, przeplotowa wstęga ścieżek i krzaków oraz jednolita plama oddzielająca od siebie dwie ulqomańskie sekcje. Mapy jasno tłumaczyły przechodniom, dokąd wolno im chodzić. To właśnie tu, w przeplocie, studenci mogli się zatrzymywać skandalicznie blisko drugiego państwa, napawając się pornografią separacji.

— Przekroczeniówka obserwuje podobne pogranicza — zapewnił mnie Ashil. — Mamy kamery. Zauważylibyśmy każdego, kto pojawił się w Besźel, a nie przyszedł stamtąd.

Buidze trzymał się z tyłu. Ashil mówił cicho, by szef straży nas nie słyszał, tamten zaś starał się na nas nie patrzeć. Spacerowałem w kółko.

— Orciny… — zacząłem. W Ul Qomie nie było stąd innego wyjścia niż przez teren wykopalisk. — Dissensi? Absurd. Nie tak przekazywała towar. Oto, co robiła. Widziałeś Wielką ucieczkę? — Podszedłem do skraju przeplotowej strefy, gdzie na odcinku kilkunastu metrów kończyła się Ul Qoma. Oczywiście byłem teraz w Przekroczeniu, i mogłem przejść do Besźel, jeśli chciałem. Zatrzymałem się jednak na granicy wspólnej przestrzeni, jakbym nadal przebywał w Ul Qomie. Podszedłem do samej granicy pasa jednolitego Besźel, dzielącego nas od reszty ulqomańskiego parku. Upewniłem się, że Ashil mnie obserwuje, a potem udałem, że wkładam drewienko do kieszeni, choć w rzeczywistości wsunąłem je pod spodnie. — Miała dziurę w kieszeni. — Postąpiłem kilka kroków naprzód, nie opuszczając przeplotu. Drewienko zsunęło się wzdłuż mojej nogi, na szczęście nie zostawiając w niej drzazgi. Zatrzymałem się w chwili, gdy spadło na ziemię. Udając, że kontempluję horyzont, poruszyłem lekko nogą, by wbić przedmiot w ziemię i przykryć go zdeptaną trawą oraz piaskiem. Kiedy się oddaliłem, nie oglądając się za siebie, nikt nie znalazłby drewienka, gdyby nie wiedział, gdzie go szukać. — A po jej odejściu zjawiał się ktoś przebywający w Besźel albo przynajmniej robiący takie wrażenie, by nie przyciągać niczyjej uwagi — zacząłem. — Zatrzymywał się i spoglądał na niebo. Grzebał butem w ziemi i coś z niej wykopywał. Potem siadał na chwilę na kamieniu, dotykał ziemi i chował coś do kieszeni. Mahalia nie zabierałaby najświeższych znalezisk, bo to mogłoby przyciągnąć uwagę. Ale zamykając magazyn, otwierała stare szuflady, tylko na króciutką chwilę.

— Jak wybierała łupy?

— Może przypadkowo. A może wydawano jej jakieś instrukcje. Strażnicy codziennie wszystkich przeszukiwali, czemu więc mieliby podejrzewać, że któreś z nich kradnie? Nigdy nie miała nic przy sobie. Zostawiała towar w przeplocie.

— A potem ktoś przychodził z Besźel i go zabierał. — Odwróciłem się i rozejrzałem uważnie na wszystkie strony. — Czujesz się obserwowany? — zapytał Ashil.

— A ty?

Zapadła bardzo długa cisza.

— Nie wiem.

— Orciny. — Znowu się odwróciłem. — Mam już tego dość. — Znieruchomiałem. — Naprawdę. — Raz jeszcze się odwróciłem. — To męczące.

— Co o tym myślisz? — zapytał Ashil.

Między drzewami rozszczekał się pies. Obaj unieśliśmy wzrok. Pies był w Besźel. Byłem gotowy go przeoczyć, ale oczywiście nie musiałem tego robić.

To był labrador. Przyjaźnie nastawione, czarne zwierzę węszące po krzakach przytruchtało do nas i Ashil wyciągnął do niego rękę. Właściciel wyszedł z krzaków i uśmiechnął się do nas, a potem poderwał się nagle i odwrócił wzrok z wyraźną dezorientacją. Przywołał psa do siebie. Zwierzę posłuchało, oglądając się na nas. Mężczyzna próbował nas przeoczyć, ale nie potrafił się powstrzymać przed zerknięciem na nas ukradkiem. Zapewne zastanawiał się, dlaczego zaryzykowaliśmy zabawę z psem w tak niestabilnej części miasta. Gdy Ashil spojrzał mu w oczy, besźanin odwrócił wzrok. Na pewno uświadomił sobie, kim jesteśmy i gdzie przebywamy.

* * *