— Kim pan jest? Czego pan ode mnie chce?
— Mam dla pana informację.
— Łączył się pan z naszą infolinią?
— Nie mogę. — Dzwonił zza granicy. Przestarzałe besźańskie centrale wytwarzały charakterystyczne sprzężenia. — W tym właśnie problem.
— Skąd pan wziął mój numer?
— Zamknij się, Borlú. — Raz jeszcze pożałowałem, że nie możemy nagrywać rozmów. — Wyguglałem go. Pańskie nazwisko jest w gazetach. Prowadzi pan śledztwo w sprawie dziewczyny. Nie tak trudno jest się przedostać przez pańskich asystentów. Chce pan mojej pomocy czy nie?
Daję słowo, że rozejrzałem się wokół, by się upewnić, że w pokoju nikogo nie ma.
— Skąd pan dzwoni?
Rozsunąłem żaluzje, jakbym naprawdę mógł zobaczyć na ulicy jakiegoś obserwatora. Oczywiście nikogo tam nie było.
— Niech pan nie zawraca głowy, Borlú. Wie pan, skąd dzwonię. — Cały czas robiłem notatki. Znałem ten akcent. Dzwonił z Ul Qomy. — Wie pan, skąd dzwonię i dlatego niech pan nie pyta o moje nazwisko.
— Samo dzwonienie nie jest nielegalne.
— Ale nie wie pan, co panu powiem. Nie może pan tego wiedzieć. To… — przerwał na chwilę. Usłyszałem, że mamrocze coś, zasłaniając słuchawkę ręką. — Niech pan posłucha, Borlú. Nie wiem, jaka jest pana opinia w tych sprawach, ale ja uważam, że to szaleństwo i zniewaga, że dzwonię do pana zza granicy.
— Nie mieszam się do polityki. Chwileczkę, może pan woli…
Ostatnie zdanie zacząłem po illitańsku, w języku używanym w Ul Qomie.
— To bez różnicy — przerwał mi. Jego staromodny besźański miał wyraźny illitański akcent. — W końcu to ten sam język, do cholery. — Zapisałem, że to powiedział. — A teraz proszę się zamknąć. Chce pan usłyszeć moją informację?
— Oczywiście.
Cały czas zastanawiałem się, jak mógłbym ustalić źródło połączenia. Nie mieliśmy potrzebnego sprzętu, a nawet gdybym dodzwonił się do BesźTel podczas rozmowy, zajęłoby im to całe godziny.
— Ta kobieta, którą… Ona nie żyje, tak? Jestem tego pewien. Znałem ją.
— Przykro mi… — odezwałem się, gdy umilkł na dość długą chwilę.
— Znałem ją… Spotkałem ją jakiś czas temu. Chcę panu pomóc, Borlú, ale nie dlatego, że jest pan gliną. Święte Światło, nie uznaje prawomocności waszych władz. Ale jeśli Maryę… jeśli ją zabito, niebezpieczeństwo może grozić pewnym osobom, które nie są mi obojętne. W tym również osobie, na której zależy mi najbardziej, to znaczy mnie. Zresztą ona zasługuje… Dobra, to wszystko, co wiem. Miała na imię Marya. Tak się przynajmniej przedstawiała. Poznałem ją tutaj. To znaczy w Ul Qomie. Mówię panu wszystko, co wiem, ale tego nigdy nie było zbyt wiele. Była cudzoziemką. Poznałem ją przez politykę. Traktowała to bardzo poważnie. No wie pan, była zaangażowana. Tylko nie w to, w co z początku sądziłem. Wiedziała bardzo wiele. Nie robiła tego tylko dla zabicia czasu.
— Niech pan posłucha…
— To wszystko, co mogę panu powiedzieć. Mieszkała tutaj.
— Była w Besźel.
— Niech pan nie gada głupot — warknął gniewnie. — Nie mogła tam być. Nie oficjalnie. A nawet jeśli tam się znalazła, i tak była tutaj. Niech pan sprawdzi komórki. Radykałów. Ktoś na pewno będzie ją znał. Kontaktowała się ze wszystkimi. Z całym podziemiem. Z pewnością po obu stronach miasta. Chciała wszędzie dotrzeć, wszystkiego się dowiedzieć. I osiągnęła ten cel. To wszystko.
— Skąd się pan dowiedział, że ją zabito?
Wciągnął z sykiem oddech.
— Borlú, jeśli pyta pan poważnie, to znaczy, że jest pan głupi, a ja marnuję czas. Poznałem ją na zdjęciu. Naprawdę pan myśli, że pomagałbym wam, gdybym nie musiał? Gdybym nie uważał, że to ważne? Skąd niby mogłem się dowiedzieć? Widziałem wasz pierdolony plakat.
Odłożył słuchawkę. Ja trzymałem swoją jeszcze przez pewien czas, jakbym liczył na to, że zadzwoni znowu.
„Widziałem wasz plakat”. Spojrzałem na notes i zobaczyłem, że obok podanych przez nieznajomego szczegółów nabazgrałem słowa „cholera, cholera, cholera”.
Wkrótce potem opuściłem gabinet.
— Dobrze się czujesz, Tyador? — zapytał Gadlem. — Nie wyglądasz najlepiej.
Z pewnością miał rację. Kupiłem sobie w ulicznej budce mocną kawę aj Tyrko — po turecku. To był błąd. Zrobiłem się od niej jeszcze bardziej nerwowy.
Być może trudno to uznać za zaskoczenie, ale po drodze do domu miałem tego dnia trudności z dostrzeganiem granic, widzeniem tylko tego, co trzeba, i przeoczaniem tego, co powinienem. Otaczali mnie ludzie, którzy nie przebywali w moim mieście, szedłem powoli przez okolice, które były tłoczne, ale nie w Besźel. Skupiałem się na murach, które naprawdę mnie otaczały — katedrach, barach, ceglanych ozdobnikach na budynku dawnej szkoły — i które znałem od dzieciństwa. Pozostałe starałem się ignorować.
Wieczorem zadzwoniłem do historyczki, Sariski. Seks dobrze by mi zrobił, ale ona czasami lubiła rozmawiać o aktualnie prowadzonych przeze mnie sprawach, a do tego była inteligentna. Dwukrotnie wykręcałem jej numer, ale przerywałem połączenie, nim zdążyła podnieść słuchawkę. Zamaskowane jako hipoteza złamanie tajemnicy śledztwa to jedno, a uczynienie Sariski wspólniczką przekroczenia to coś całkiem innego.
Ciągle wracałem myślą do słów „cholera, cholera, cholera”. W rezultacie wróciłem do domu z dwiema butelkami wina i wysączyłem je powoli, razem z kolacją złożoną z oliwek, sera i kiełbasy. Sporządziłem kolejne bezużyteczne notatki — niektóre z nich miały postać tajemniczego wykresu, jakbym liczył na to, że rysunek wskaże mi drogę wyjścia. Sytuacja była jednak jasna. Stanąłem przed oczywistym dylematem. Mogłem paść ofiarą wymyślnego, bezsensownego żartu, ale to było mało prawdopodobne. Wszystko wskazywało na to, że nieznajomy mężczyzna mówił prawdę.
W takim przypadku podsunął mi ważny trop, istotną informację w sprawie Fulany Maryi. Powiedział mi, dokąd powinienem się udać i kogo odnaleźć, by poznać prawdę, co było moim zadaniem. Gdyby jednak wyszło na jaw, skąd pochodziły moje informacje, sąd nie mógłby uznać takich dowodów. Sprawa była nawet poważniejsza. Gdybym zrobił użytek z tych wiadomości, dopuściłbym się czegoś znacznie gorszego niż złamanie besźańskiego prawa. Stałbym się winny przekroczenia.
Mój informator nie powinien był zobaczyć plakatów. Nie wisiały w jego kraju. Nie powinien był mi o tym mówić. W ten sposób uczynił mnie swoim wspólnikiem. W Besźel ta informacja była alergenem. Sam fakt, że znajdowała się w mojej głowie, stał się powodem urazu. Byłem współwinny. Stało się. Być może dlatego, że byłem pijany, nie przyszło mi wówczas do głowy, iż nie musiał mi mówić, gdzie zdobył tę informację i w związku z tym z pewnością miał jakiś powód.
Nie spaliłem notatek z tej rozmowy, któż jednak nie czułby takiej pokusy? To oczywiste, że nie mogłem tego zrobić, ale siedziałem do późna za stołem w kuchni, wpatrując się w rozłożone na blacie kartki, od czasu do czasu pisząc ukośnie na nich słowo „cholera”. Włączyłem muzykę: Little Miss Train, utwór nagrany przez Vana Morrisona z Coirsą Yakov, zwaną besźańską Umm Kalsoum, podczas jego tournée w roku 1987. Wypiłem jeszcze trochę i położyłem zdjęcie Maryi Fulany Nieznanej Cudzoziemki Przekraczającej obok notatek.